niedziela, 22 grudnia 2013

Liebster Blog Award

Aaaaa... nominacja!
Zapomniałam, a więc:

Nominację otrzymałam od http://decuangustii.blogspot.com/
 „Nominacja do Liebster Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za "dobrze wykonaną robotę." Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów więc daje możliwość ich rozpowszechnienia. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz ich o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował.

P.s.1 Nie znam aż tylu blogów, żeby móc je nominować, pojawiło się takie coś już u mnie w ubiegłym roku, ale robiłam to troszkę na siłę, aby było, a chyba nie o to w tym chodzi.
P.S.2 W związku z powyższym nie mam komu zadać 11 pytań,
P.S.3 Odpowiem na zadane mi pytania w celu "przyjęcia nominacji" - taka blogowa zabawa.

PYTANIA:
Co lub kogo wspominasz miło z dzieciństwa?
Lubisz gotować?
Czy masz poczucie humoru?
Jakie cechy charakteru człowieka cenisz najbardziej?
Czy lubisz swoje miejsce zamieszkania .. jako miejscowość?
Twój ulubiony utwór muzyczny lub zespół gdy byłaś nastolatką?
Lubisz lub lubiłaś swoją pracę?
Lubisz załatwiać urzędowe sprawy ?
Czy masz w domu zwierzaka ?
Czy wolisz chodzić w spódnicy lub dla wygody w spodniach?
Kto był bardziej tolerancyjny w dzieciństwie mama czy tata ?

MOJE ODPOWIEDZI:
 1. Babcia Weronika mieszkająca na wsi 100km ode mnie. Kiedy przyjeżdżałam do niej kilka razy do roku czułam, co to znaczy rozpieszczać wnuki. Oboje z bratem mogliśmy robić pod opieką babci to, na co nie pozwalali rodzice, z nią paliliśmy w piecu dla zabawy i chodziliśmy w pole. Ona uczyła nas wykopków, dojenia krowy, jedzenia aluminiową łyżką z blaszanej miski i tolerancji dla ludzi  których nie lubiliśmy. Jako jedyna każdego wieczoru opowiadała nam wymyślone przez siebie bajki  Mimo, że nie lubiłam chodzić po całej wsi do wszystkich sąsiadów to teraz podziwiam jej chęć chwalenia się ukochanymi wnuczkami.
Babci już nie ma, ale pozostały najpiękniejsze wspomnienia z dzieciństwa związane z pełną SZCZEROŚCI, dobrą, prostą kobietą.
2. Jak czasem pomyślę, czego mi bardzo brakuje, czego sama nie mogę robić to na myśl przychodzi mi samodzielne malowanie się i gotowanie :). Mam przeczucie, że gdybym mogła, to moje potrawy miałyby prawdziwy SMAk ;).
3. Myślę, ze każdy je ma, w określonym stopniu i pewnego rodzaju. Moje poczucie humoru ma zazwyczaj czarny charakter ;).
4. Jeśli ktoś jest szczery, prostolinijny, skromny i mądry mądrością życiową to już możemy próbować się zakolegować :)
5. Nie narzekam, wiem, że mogłoby być gorzej.
6. Me muero de amor i Natalia Oreiro. Do tej pory słucham tego z sentymentem.
7. Haha! Właśnie przeżywam swoją pierwszą "prawdziwą" prace i mój zachwyt nie jest zbyt widoczny...
8. Największa zmora współczesnego świata. Kto lubi...?
9. Si, nawet 3 (oprócz mnie) Suczka Leah zwana Liją rasy Cavalier king charles spaniel i dwa ptaki - czaple z rodziny pelikanowych - czasem białe, czasem siwe, a czasem nawet złotawe.
10. Dla wygody w spodniach, dla ładności w spódnicy.
11. Zdecydowanie tata, z nim można było wszystko ;)


Bardzo dziękuję za nominację pani Bogusławie Molendzie, a jeszcze bardziej za chęć czytania tego, co tu wypisuję. To dla mnie ogromny zaszczyt mieć takiego czytelnika.

wtorek, 17 grudnia 2013

Błogosławionych!

A więc stało się, pracuję. Nie, żeby rewelacja, jednak z niecierpliwością czekam na pierwszą pensję, to będzie coś.
Muszę Wam powiedzieć, że nawet myślałam, iż poczuję się dumnie: pracuję, zarabiam, na pełen etat, mogę.
Nic z tych rzeczy. Praca nie marzenie, czegoś tak bezsensownego nie robiłam jeszcze w swoim życiu, myśleć trzeba nawet przy lataniu z miotłą, ale jednak w mojej pracy szybkość obrotów neuronów może spokojnie wynosić 3km/h i oprócz sporadycznych rozmów z koordynatorem z e r o kontaktów z ludźmi.
Ale przynajmniej pieniądze będą, kończę z marudzeniem :)

A poza tym, idą Święta... w które również będę ochoczo surfować po sieci w celu przeszukiwania rynku chłodni składowych, więc już teraz

życzę Wam ciepła otaczającego wewnątrz i naokoło. Niech Miłość Jezusa nigdy nie pozwoli zapomnieć ile SIŁY drzemie w Waszych głowach i sercach.

niedziela, 15 grudnia 2013

Tylko nie Medi-plus

To jest czas, kiedy niektórzy z Was starają się o nowy wózek elektryczny, aktywny lub inne sprzęty rehabilitacyjne.
Ponieważ ja przeszłam już przez to w ubiegłym roku, to pragnę Was przestrzec przed firmą Medi-plus, na której bardzo się zawiodłam.
Współpraca między nami układała się aż zadziwiająco dobrze dopóki firma nie otrzymała pieniędzy za wózek elektryczny o niestandardowym wyposażeniu. Minął rok, a ja owego niestandardowego wyposażenia, który był wpisany na karcie przez lekarza jako niezbędny przy mojej chorobie nie widziałam do tej pory, nie mówiąc o wózku aktywnym, za małym dla mnie, który firma wzięła , aby odsprzedać swojemu klientowi i na moim koncie nie ma pieniędzy, a w domu wózka.
Telefonów, smsów, nerwów skierowanych pod jej adresem nie da się zliczyć, nie pomogła nawet intryga taty, która jeszcze bardziej ośmieszyła firmę Medi-plus. Firma pozostaje głucha i niema, odrzuca połączenia, nie odpowiada, kłamie.

Dlatego, jeśli zadzwoni do Was któryś z pracowników, ze szczerego serca radzę nie korzystajcie z ich usług.

wtorek, 3 grudnia 2013

Czasem zwyczajnie CHCĘ.

Dżepo jest symbolem mojego "sprawnego" życia.
Mimo, że upłynęło już 5 lat odkąd go nie ma, to ciągle, co jakiś czas wylewam łzy... Za pierwszym swoim pieskiem kochającym mnie ponad wszystko, czy za wszystkimi czynnościami, które mogłam razem z nim wykonywać...?

Chcę, żeby podrzucił mi rękę na siebie, chcę móc go głaskać...

czwartek, 21 listopada 2013

"Jaki sens miałoby pisanie, gdyby nie stała za nim wola prawdy?"

Równe trzy lata temu z trudem napełniając płuca powietrzem powiedziałam do rodziców "jedziemy do szpitala, ja już nie wytrzymam tej nocy".
I tylko kręcenie się w kółko po domu i te ostatnie słowa tak naprawdę pamiętam.
Potem zapamiętywałam strzępki, przed oczami mam pourywane obrazki przeplatane opowiadaniem osób z mojego otoczenia, gdy było już długo PO TRACHEOTOMII.
Razem z jawą mam pomieszane również sny i halucynacje.

Za cztery dni - tamtego czasu - będę przechodzić zabieg, niczego nie świadoma, bez możliwość podjęcia decyzji. Pewnie wtedy dokonałabym na sobie eutanazji powołując się na lata strachu spowodowane myślą o respiratorze.

Mój mózg działał na niewiadomych falach, o nieznanych porach. Ciekawa jestem, czy sny, halucynacje, przebłyski świadomości miały miejsce przed śpiączką? Po niej? W czasie zabiegu? Ciekawa jestem, czy wtedy pracowałam na falach Theta, Delta, Alfa, SMR?

Chociaż z perspektywy naukowej to jest intrygujące, to dla mnie jednak już nieistotne, bo najważniejsze, że po morzu łez i niecenzuralnych słów mój umysł teraz pracuje na Beta i ma się lepiej, niż przed tracheo.

Czasem sobie myślę, co by było gdyby.
Gdybym nie straciła sił mięśni oddechowych to pewnie teraz byłabym wykształconym filologiem angielskim, skończyłabym rozpoczęte wtedy studia. Jadłabym samodzielnie podnosząc widelec z niezmielonym jedzeniem, jeździłabym samotnie na spacery nocą, czytałabym książki bez stresu i pośpiechu przekręcając sobie kartki, siedziałabym 16 godzin dziennie forsując kręgosłup, byłabym cicha, potulna, pokorna i nijaka.

Gdybym nie przeszła tracheotomii to do tej pory prawdopodobnie nie wiedziałabym nic o Rdzeniowym Zaniku Mięśni oprócz tego, że najczęściej kończy się tracheotomią.
Nie nauczyłabym się jeść tak, żeby być dożywioną, nie umiałabym walczyć o swoje, nie odkryłabym (mocy) swojego charakteru, nie pracowałabym nad sobą, nie czułabym chęci apgrejdowania, nie pisałabym bloga tym samym poznając mnóstwo różnych ludzi.
Nie starałabym się. Bym po prostu wegetowała mentalnie.

Co jest lepsze?
Jakbyśmy powiedzieli: "No jak to? Dziurka w szyi to najlepsza rzecz jaka może ci się przytrafić" to byśmy zostali pochowani z nalepką na czole pt. "HIPOKRYTA".
Nikt tego nie chce, wszyscy, którzy pytają mnie o szczegóły niedotlenienia z niepokojem wyobrażają sobie siebie w mojej sytuacji, tak jak ja kiedyś.

Ale całe życie opiera się na haśle: coś za coś.
I we wszystkim są plusy i minusy. Wiele straciłam, ale też dużo zyskałam.
A zyski i straty są spowodowane tak różnymi powodami, że nie da się porównać - będąc w mojej sytuacji z moją osobowością - które są większe, ważniejsze.

Mogę tylko powiedzieć, że przeciwności tkwiące we mnie kiedyś wyrównały się i nie czuję żalu, bólu przez to, co straciłam, bo po mojej stronie jest też wiele pozytywnych, dodatnich aspektów życia.
Czasem tylko myślę z sentymentem o wychodzeniu na spacer z Dżepem lub robieniu dla mamy zakupów, ale nie skupiam się na wspomnieniach, bo przecież nie ma to sensu.
Teraz jest nowy etap życia.

Piszę to wszystko nie po to, żeby sobie utrwalać w pamięci okoliczności tracheotomii lub wmawiać pozytywną jej stronę, bo i jedno, i drugie mam mocno wryte w umysł i serce.
Piszę, ponieważ zmobilizował mnie do tego pewien mail od nieznanej osoby i komentarz kogoś, kto ostatnio mnie tu pytał, czy mam potrzebę pisania bloga.

Kiedyś, zakładając go, pomyślałam, że chcę, żeby miał głębszy sens, bo jeśli chciałabym tylko pisać, aby pisać, to założyłabym sobie plik w Wordzie pod nazwą "pierdoły" i zapisała go na twardym dysku swojego komputera.
Ja chciałam, żeby do czegoś się przyczyniał, żeby wypływało z niego jakieś dobro, tylko nie bardzo jeszcze wtedy umiałam zdefiniować owo słowo.
Nie wiedziałam też, czy trafi do jakiejś grupy ludzi i do jakiej, czy będzie się cieszył jakimkolwiek zainteresowaniem, dlatego postanowiłam, że jeśli przez dłuższy czas nie będę otrzymywać sygnałów, ze jego prowadzenie ma sens, to usunę i przygoda się zakończy.

Właściwie od początku przychodziły maile i wiadomości na GG, nie w zastraszającej ilości, jednak podtrzymywały blog przy życiu.
I często oprócz zwykłej chęci poznania się były to prośby o rozmowę pokrzepiającą od osób przytłoczonych życiem.

Ale teraz zaczyna się poważniejsza zabawa, bo pytają mnie o rady ludzie, którzy potrzebują pomocy wykształconej, wykwalifikowanej osoby i mimo, że do takich chodzą lub chodzili, to chcą właśnie na tym etapie życia rozmawiać ze mną.
Poczułam pierwszy raz dość ciążącą na umyśle odpowiedzialność, ale też pewność, że jeżeli przynajmniej jedna osoba ma potrzebę czytania tego bloga, to ja mam potrzebę go pisania, ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Myślę też, że mój cel postawiony w sierpniu 2011 całkiem nieźle się realizuje i chociażby z tego powodu trzy lata leżenia z rurką opłacają się...

wtorek, 5 listopada 2013

A po Rzymie...

A po Rzymie...
Gdy wróciłam z wakacji nasłoneczniona i wzruszona, jednak nie tak bardzo optymistycznie nastawiona i nawrócona jak wydawać by się mogło, to praktycznie od razu miałam bratanka na 5 tygodni, który nawet w soboty i w niedziele budził się przy dobrych wiatrach o 7.30.

Z tego względu byłam nieustannie śpiąca, dwa bite dni po przyjeździe nie podnosiłam się z kanapy, było mi przeraźliwie zimno, zimno mnie męczyło, usypiało i denerwowało i nie mogłam wyjść ze zdumienia, czemu ja muszę tu żyć, kiedy wyraźnie jestem przysposobiona do życia wśród palm.

Minęło kilka dni, zaczęłam się ogarniać zachęcana szczebiotaniem Danielka.
Bawiłam się w zabawy, które specjalnie wymyślał dopasowując je do mnie.
Włączałam jego ulubione hity: "Bałkanicę" oraz "Czy ten pan i pani" zastrzegając, że "Ona tańczy dla mnie" nie włączę za żadne skarby świata.
Wyszukiwałam nowych, potrzebnych do dopełnienia zabawy w LEGOwy statek pt. "Piraci brodaci" i nawet nauczyłam się tekstu na pamięć, żeby śpiewać mu podczas zabawy, jeśli akurat miałam zajęty telefon innymi sprawami i nie mogłam włączyć YT. Śpiewaliśmy razem.
Czytałam Młodemu książeczki, a on trzymał je przede mną i przekręcał strony.
Niepostrzeżenie uczył się rozpoznawać, kiedy trzeba mnie odessać i ku naszemu zdumieniu wołał: "Babcia, odessij ciocię, bo jej churkocze i bulgocze!".
Następnie pytał mnie, trzymając w ręku balonik, co to jest.
- Dzięki temu mogę spać.
- I ta strzykawka jest po to?
- Tak, strzykawką wtłacza się powietrze do balonika i wtedy mogę usnąć.
- Bo tam jest gaz usypiający?
- MAMO!!! Chodź, wytłumacz mu, bo ja nie umiem!
Wołałam mamę, żeby mi podniosła rękę, ale gdy Młody zapytał po co wołam, to sam podniósł łapiąc moją równowagę momentalnie, czego nie potrafi wielu dorosłych nawet przy bardzo dobrych chęciach.
Od tej pory wołałam już tylko jego i nawet rozszerzyliśmy zakres jego umiejętności do podawania mi picia z rurką. A mama mogła spokojnie nie odrywać się od gotowania.
Któregoś dnia zapytał mnie, kiedy on będzie mógł pompować balonik, więc nieśmiało prorokuję, że za jakieś dwa lata wyjdziemy sobie sami na długi spacer.
Mój pięciolatek prowadził ze mną w owym czasie również filozoficzne rozmowy:
- Ciocia, a wiesz skąd ja jestem?
- Nie mam pojęcia.
- Moja mamusia mnie urodziła, bo mój tatuś ukochał mamusię.
A Ty jesteś chorutka, bo nie masz mięśni. (płynna zmiana tematu)
- Tak, mam słabe mięśnie.
- A gdzie są stawy?
- W łokciach, kolanach, kostkach, nadgarstkach...
- A po co są?
- Żebyś mógł zginać ręce i nogi, właśnie mięśnie poruszają stawy i możesz na przykład chodzić.
- A poruszaj rączką
(ruszam i jest szczęśliwy)
A możesz poruszać nóżką?
- Tylko troszkę.
- To poruszaj.
Hmm... moja kochana stopeczka (mizia mnie ;)
- Ciocia, a prawda, ze Pan Bóg bardzo nas kocha i się nami opiekuje?
- Prawda.
- I Pan Bóg może wszystko, prawda?
- Prawda.
- Ja kocham Pana Boga. A ciocia dlaczego Pan Bóg nie dał ci mięśni?
- No właśnie, jak myślisz, dlaczego?
- Hmm... Hmm... no... no ciocia, ty mi powiedz...
- (śmiech) No bo... no bo...
- Bo nie umiał? Bo zapomniał?
- Nie... powiedzmy, że był zajęty dawaniem mięśni komuś innemu :).
- A teraz zadam ci bardzo trudne pytanie! (tak jakby tamte były proste...)
Z czego jest ziemia, z czego jest drzewo, z czego są nasiona...
Z CZEGO JEST KREW?
Gdy odpowiadałam, że z komórek i osocza przewidując jakie będzie następne pytanie, to śmiałam się jak głupi do sera, chyba ze zbyt silnego przeciążenia mózgu.

Między śpiewaniem, rozmowami, uczeniem się głoskowania (bo pani w przedszkolu kazała!) i przytulaniem
P.S. pisałam, że bratanek jest już jedynym mężczyzną, który mnie przytula? "już" jest znaczące, ale nieistotne ;).

Wykonywałam setki telefonów i maili, robiłam zdjęcia do papierów

umawiałam się nawet na osobiste spotkanie z panią Dziekan wydziału Dziennikarstwa, ustalałam warunki mojego studiowania, dopinałam ostatnie szczegóły, wpłacałam czesne, podpisywałam dokumenty, oswajałam się z nowym tytułem studentki, by tydzień przed rozpoczęciem roku akademickiego dowiedzieć się, że z powodu niewielkiej ilości chętnych mój kierunek nie został utworzony.

W tym czasie również zamknęłam definitywnie dwie duże i bardzo męczące sprawy <3.

Jeździłam do kina na "Wałęsę", o którym się za bardzo wypowiedzieć nie mogę, przynajmniej pod względem poprawności politycznej. Byłam też na głośnym "Chce się żyć" poprzedzonym projekcją na temat AAC, jako że październik jest miesiącem świadomości tegoż.
W Internecie można już przeczytać opinie, że film jest zrobiony na przewale realnego bohatera. Że reżyser po nakręceniu zdjęć olał Przemka, miał w dupie dalszy jego los, za "udostępnienie" swojego życia Chrzanowski dostał marne grosze, nikt mu nie streścił dalszych scen filmowych i był ogólnie wykorzystany, a projekt jest nastawiony na robienie kasy.

Nawet jeśli tak jest, w co niestety nie trudno jest uwierzyć, to ja bardzo się cieszę, że powstał, bo mimo wszystko, oglądający go ludzie nie będą widzieć na ekranie machlojek, oszustwa i bicia kapusty tylko wrażliwość, inteligencję i umiejętność odczuwania wszelkich potrzeb przez niepełnosprawnego, niemówiącego i wyglądającego bynajmniej nie inteligentnie człowieka.
Film zrobił na mnie bardzo mocne wrażenie, może dlatego, że większość czasu akcja dzieje się w domu opieki społecznej, a to miejsce jest przedstawione dokładnie tak, jak sobie to wyobrażam.
Jest też mnóstwo czarnego humoru, który bardzo mi odpowiada i jest scena wykorzystania uczuciowego filmowego Mateusza przez zdrową, prześlicznej urody kobietę, która niestety miała problemy psychiczne ze sobą. Mnie to osobiście nie spotkało, ale znam ludzi, którzy takie doświadczenia mają, więc ten wątek również silnie mną wstrząsnął.
Wyszłam z kina małomówna, ale z poczuciem, że chciałabym, żeby ten film obejrzał cały świat.
P.S. Obsługa w radomskim Heliosie genialna, bez proszenia pan przyniósł nam do sali przedłużacz, żebyśmy podłączyli respirator.

Sprawdzałam dostosowanie teatru i dworca - mega! Jedynie po rzymskiej bajce pociągi mnie przerażają...
Za to ludzie udzielający mi informacji i na dworcu i w teatrze bardzo mili i kompetentni. I cywilizowani.

Robiłam zakupy w przeróżnych miejscach, wypróbowałam mnóstwo deserów, napojów, drinków - gdy wreszcie trafiłam na długo szukany Creme brulee okazało się, że akurat dzisiaj są wszystkie desery oprócz tego...
Trafiłam na miłą knajpkę "Siódme niebo", gdzie pani jest gotowa mielić mi posiłki, jeśli tylko będę miała ochotę zjeść na miejscu.
Rozwijałam swoje dziwactwa poprzez pójście na drinka, którego skład znałam i doskonale wiedziałam, że nie będzie mi smakował, a zamówiłam tylko dlatego, że nazywał się "Gin Alexander" ;). Jednak był całkiem niezły :).

Szukałam wolontariusza do jednej, jedynej czynności: przenoszenia mnie z kanapy na wózek i z powrotem w nie określone dni, "na widzimisię".
Niestety, pisali lub dzwonili do mnie albo sympatyczni ludzie mówiąc, że żałują, że tak daleko mieszkają, ale życzą mi powodzenia, albo młodsi... lub starsi... panowie z propozycjami matrymonialnymi. I o ile 22-letni Kamil był zabawny i wesoły, o tyle 40-letni Piotr intonacją głosu po drugiej stronie słuchawki przeraził mnie troszkę.
Więc jeśli znacie kogoś kto mógłby mi w Radomiu pomagać, to proszę o kontakt :).
Ja już naprawdę nie wiem jaka ma być treść ogłoszenia, żeby nie wzbudzała podejrzeń. Ale zboczeńcowi WSZYSTKO będzie się kojarzyło jednoznacznie, nie ma rady.

Chodziłam po lekarzach i notariuszach (na FB szczegóły) umawiając się pierwszy raz w życiu sama na wizyty (dorośleję?), badałam wzrok - pani okulistka zawołała do taty: "proszę przyprowadzić wózek do ciemni". Już chciałam zapytać, czy ja też mogę wejść, jednak jest we mnie jeszcze zbyt mało opryskliwości, o której jakoś mi wszyscy mówią...

Testowałam robienie zakupów z tatą:
- Idziemy teraz na herbaty.
- O, tu są fajne.
- Tato, chcę tą.
- Ale zobacz, tu z kokosem jest.
- Tato - tą!
- A patrz...
- Ta! Ta! Ta! Tę chcę,
- A może zobaczymy... No dobra, czyli ta?
:)
Na marginesie, kupiłam English Breakfast Tea - na cześć Szarego ;)
Ups, i wydało się, że czytam...

Cieszyłam się "autunno dorato polacco" (umiem już!) chodząc specjalnie tam, gdzie najwięcej liści, bo uwielbiam jak mi szeleszczą pod nogami :).

Wybierałam z Pawłem, który poświęcał mi bardzo dużo czasu, nowy telefon i pierwszy laptop i przechodziłam rozmowę kwalifikacyjną i zostałam zatrudniona do pracy. Na oczywiste stanowisko analityka internetowego.

Mnóstwo rzeczy jeszcze działo się po Rzymie, ale nawet ja sama już wszystkiego nie pamiętam.

Teraz czeka mnie rozpoczęcie zarabiania pieniędzy, którego nadal nie jestem pewna, bo techniczne rzeczy muszę mieć lepiej dopracowane, niż jakbym normalnie, jak każdy, mogła siedzieć przy komputerze.
Stresuję się bardzo, trzymajcie kciuki, proszę.

A to wszystko przeżyłam również dzięki Wam, drodzy Czytelnicy, którzy dokładaliście przez dwa lata swój 1% podatku. Dzięki zebranym 9230,29zł mogłam dołożyć do PFRONowskich pieniędzy i kupić wózek do sprawniejszego poruszania się oraz pomóc rodzicom w zakupie Fiata Doblo, dzięki któremu nie muszą nosić mnie i wózka do/z samochodu łamiąc kręgosłup.

Dziękuję, to mało. Ale DZIĘKUJĘ.

niedziela, 27 października 2013

Rzym, cz. X - Poza świadomością

To był czwartek, więc druga podczas naszego pobytu Msza dla Polaków przy grobie Jana Pawła II miała się odbyć.

I znów, jak już wspomniałam o pojawiających się przeciwnościach losu przed pójściem do kościoła, takie się pojawiły, w dużo mocniejszy sposób.

Już w środę po radosnej, pożegnalnej kolacji poczułam, jak poprzednim razem, drapanie w gardle i kasłałam bardzo łzawiąc.
Bez przerwy odsysałam płuca i buzię.

Mijały godziny 23.00, 24.00, 01.00... Mama przynosiła mi chleb, żeby przepchnął to, co mi przeszkadzało w  gardle, ziemniaki, wodę, colę, chleb... wreszcie jakby się uspokoiło, zmordowana położyłam się, już odlatywałam, gdy znowu zaczęłam kasłać.

Zapaliłyśmy światło, usiadłam na łóżku, znów piłam, jadłam, kasłałam, łzawiłam. Nic nie pomagało, więc chciałam zwymiotować wkładając sobie do gardła najpierw palce, potem cewnik do odsysania.
Zmęczyły mnie tylko odruchy wymiotne i bolało podrapane rurką gardło (swoją drogą, ścianki tchawicy drapane mam tym samym cewnikiem kilka, kilkanaście razy dziennie i nie boli...), ale nic więcej się nie wydarzyło.

Znowu spróbowałam usnąć i robiłam to jak tylko zamknęłam oczy, ale znów wybudziło mnie szarpanie.
Kolejny raz zapalamy światło, kolejny raz wlewam w siebie ogromne ilości płynu, pęcherz już mi pękał, a ja z bezsilności i wielkiego zmęczenia płakałam spazmatycznie.

Wiedziałam już, że nie pójdę na Mszę. Pod koniec wyjazdu tak musiało się spieprzyć. Miałam odpocząć przed podróżą, a jestem jeszcze bardziej zmęczona.

Parę minut po 2.00 znów się położyłam, bo drapanie się uspokoiło i już zasnęłam głębokim snem.

Jednak spanie nie trwało długo, ponieważ już o 5.00 była pobudka, szykowanie się na autobus o 6.00, bo Msza zaczyna się o 7.00.
Gdy w pokoju zapaliło się światło byłam pewna, że minęło zaledwie 10 minut od mojego zaśnięcia, a nie trzy godziny i w tym amoku panującym w mojej głowie musiałam podjąć decyzję, czy jadę, czy zostaję.

Leżałam patrząc się ogłupiale na mamę, czułam, że w gardle jeszcze siedzi to coś i naprawdę miałam ogromny dylemat, co robić.
Bardzo chciałam jechać, mieliśmy jeszcze ostani raz spotkać się z pewnymi ludźmi, ostatni raz pożegnać się z ciocią, ostatni raz przejść się rzymskimi uliczkami, ostatni raz poczuć słońce, poczuć klimat centralnych Włoch.

Ale bardzo obawiałam się, że będę non stop kasłać i w bazylice, i w drodze, w autobusie, będę łzawić, odsysać się nieustannie i nic właściwie nie zyskam oprócz stresu i zmordowania.

Początkowy plan był taki, że ja z mamą zostanę, pośpię i odpocznę przed spotkaniem z Enzo, a reszta ekipy pojedzie, bo i tak trzeba na Watykanie odebrać zdjęcia od fotografów, więc oni to zrobią.

Ale myśl "wykorzystać do cna" nie dawała mi spokoju.
Z duszą na ramieniu, czując cały czas drapanie w gardle i pokasłując zdecydowałam, że jadę.

Usiadłam na wózek ledwo kontaktując i uwierzcie, że nie zdążyłam wyjść za bramę domu, gdy poczułam, że w gardle jest czysto.
Szłam na przystanek, czekałam na autobus, jechałam 45 minut w sumie dwoma liniami, byłam spokojna i wiedziałam, że gdybym postanowiła zostać, odpuścić sobie Mszę, to jeszcze długo w domu bym się męczyła.

Tam spotkałam Mariseldę, kilku ludzi znających mnie z opowiadań, i małego chłopca na wózku, którego przyprowadzili do mnie jego rodzice. Było jak zawsze wesoło i ciekawie i już z powodu samych tych spotkań cieszyłam się, że zdecydowałam, by jechać.

Po wszystkich rozmowach poszliśmy na kawę, bo bez niej bym nie przeżyła, a w tym czasie mama poleciała po zdjęcia.
Długo jej nie było, więc poszłam do Sopraniego, gdyż czyhałam na niego od dawna i wreszcie miałam okazję, w dzień wyjazdu, zrobić tam zakupy, ale była dopiero 8.30 i sklep był zamknięty. Wracaliśmy więc do pobliskiego stolika i so paru minutach sprawdzaliśmy, czy zjawił się właściciel. Ciągle było zamknięte, a ja się niecierpliwiłam, ponieważ byłam umówiona z Enzo na 11.00.

Po kolejnej nieudanej próbie wejścia do sklepu towarzysze namówili mnie - gdyż się oczywiście wstydziłam - abym zapytała panią w sklepie, od której jest otwarty Soprani.
Od 9.30.
Miałam dużo czasu jeszcze na połażenie po pamiątkach i w końcu wraz z innymi czekającymi przed sklepem rodakami weszłam.
I się zawiodłam. Sklep zmienił się od ostatnich 7 lat. Były tam wyłącznie same dewocjonalnia, a nie jak wtedy, mydło i powidło.

Wyszłam z niczym i pomknęłam na przystanek cały czas dziwiąc się sobie, że jestem żywa po takiej nocy.

Będąc jeszcze w autobusie dostaliśmy telefon, że Enzo już czeka na mnie w domu i z gorączką na całym ciele myślałam tylko o tym, żeby jak najszybciej dotrzeć do niego, by trochę porozmawiać, gdyż taksówka zawożąca nas na lotnisko miała być o 13.15.

W drodze z przystanku do domu starałam w stresie przypominać sobie włoskie zwroty i modliłam się, żebym w miarę ogarnięta dotrwała do końca spotkania i nie padła.

Enzo już wyszedł nam na spotkanie, wycałował mnie trzy razy "po polsku!" i zasiedliśmy do stołu.
Tak strasznie się cieszyłam, że się udało, ostatniego dnia! Że widzę tego przyjaciela "sprzed lat".

Powiedział, że z tylu ludzi, którym kiedyś jakoś pomógł tylko z Asią ma kontakt.

Po krótkim, szybkim, ale jakże radosnym spotkaniu i nostalgicznym pożegnaniu udałam się do pokoju, żeby choć trochę odpocząć przed podróżą.

P.S. Od tej pory, dopiero od moich 23 lat i od 13 lat znajomości z panem Enzo mamy stały kontakt smsowy - nawet dziś, w niedzielę, co jeszcze silniej utwierdza mój sentyment ;)

Siedziałam w czarnej taksówce na skórzanej kanapie i ledwo powstrzymując wybuch płaczu żegnałam się z przyklejonym uśmiechem z TYMI ludźmi i ze wspomnieniami.

Jechałam patrząc na wzgórza, drogi, włoskie napisy, platany, rażące słońce i już w spokoju zalewałam się łzami, na współkę z mamą.
Bo w tamtym momencie wiedziałam, że coś się kończy na zawsze. Widzę to wszystko, jestem tu, żyję tym ostatni raz.
Wtedy wiedziałam, że tych wszystkich ludzi już nie zobaczę.
Wiedziałam, że oni zostają w słonecznej Italii, a ja wracam do mojej Polski, by zostać już tylko z respiratorem.

Teraz nie wiem.

Wysiadłam na lotnisku z opuchniętymi oczami, przeszłam przez całą odprawę, pani - zupełnie wesoła i wyluzowana, w przeciwieństwie do pani z Warszawy - obmacała mnie w ciągu 3 sekund, pan pomiział papierkiem moją baterię do Karata, który to papierek włożył następnie do maszyny sprawdzającej, poczekałam, aż moja ekipa przejdzie kontrol osobistą (mama, pełna trwogi, nie spuszczała mnie z oka, gdyż dzieliło nas z 5 metrów i bramka, ja za to, jak zawsze, pełen luz) i po przejściu wszystkich lotniskowych ceregieli poszliśmy przed odlotem wypić drugą kawę. W moim przypadku to była druga kawa na czczo, podczas gdy normalnie po jednej mam derilkę.

Zanim otworzyli przejście poszłam do lotniskowego sklepu bezcłowego i w akcie sentymentalnym kupiłam za całe 5 euro! jedną małą łyżeczkę z koloseum.

Staliśmy już przy bramce czekając na wpuszczanie i tym razem oprócz mnie był tylko jeden Romeo na wózku, popisywał się akrobacjami, był typem oryginalnego macho, przepuszczał mnie wszędzie pierwszą, jak na gentelmena przystało, przypominał mi kruczo czarnymi włosami i umięśnionymi ramionami fajnego kolegę, też na wózku, z liceum, ale nie przypadł mi do gustu tym właśnie przepuszczaniem mnie.
To, że jest mega zdrowszy ode mnie nie znaczy, że musi się tym chwalić, prawda?
Czepiam się, wiem, po prostu był miły.
Ale i tak mnie wkurzała jego śliczna buźka :)

W samolocie jego siostra zapytała mamę, czy pierwszy raz lecimy
- "tak, z respiratorem pierwszy raz."
- "Podziwiam was."

Nooo... my siebie też, szczerze mówiąc.

Po 10 niedosypianych nocach, po ostatniej nocy, podczas której spałam 3 godziny, po niedojadaniu i niejedzeniu nic tego dnia, po siedzeniu kilkanaście godzin dziennie codziennie, po morzu przeżyć i emocji, po dwóch kawach na czczo, w szumie samolotu, rozmowach pasażerów, pytaniach stewardessów, z nieuszczelnionym balonikiem (tak nie mogę spać) spałam na siedząco z przechyloną do mamy głową.

Wysiadłam drżąc z zimna w ponurej Warszawie i po przeprowadzeniu po wszystkich windach i korytarzach przez młodego, około mojego wieku, przemiłego asystenta zobaczyłam czekającego już na mnie brata.

Byłam w domu.
I wydawało mi się, że zaledwie wczoraj stąd wyjechałam.
A te wszystkie przeżycia to jakiś głęboki, piękny sen.

środa, 23 października 2013

Rzym, cz. IX - (nie)wirtualny świat

Po 7 dniach nieustannego siedzenia, spotykania się, jeżdżenia, zwiedzania i odwiedzania chciałam odpocząć, ponieważ jutro miałam spędzić cały dzień na kontrolach i podróżach, a jeśli wysiądę w najmniej odpowiednim momencie, to wesoło nie będzie.

Postanowiliśmy zatem, że środę spędzimy w domu, w towarzystwie domowników, na rozmowach i spokojnym dożywieniu mnie i może śnie...

Do godziny 16.00 leżałam murem w pokoju i korzystałam z wreszcie działającego Internetu w telefonie odbierając ze zdumieniem wiadomości z Polski o moim spotkaniu z Franciszkiem...?

Po południu zmobilizowaliśmy siły i postanowiliśmy przejść się po okolicy, spokojnie, bez pośpiechu, aby kupić jakiś alkohol na pożegnalny wieczór. Weszliśmy do jednego sklepu, w którym obsługiwała Chinka i gapiła się na mnie specjalnie wychylając się zza lady, a nawet łaziła za nami krok w krok, kiedy chcieliśmy obejrzeć produkty i zdecydować się na coś, ale nie dało się i mama totalnie zirytowana jej nachalnym zachowaniem opuściła szybko sklep pozostawiając babę z kwitkiem.

Spacerowałyśmy dalej po rzymskich zawiłościach, gdy nagle natrafiłyśmy na negozio di alcolici.
Momentalnie znalazłam się u Garricka Ollivandera z półkami po sufit, drabinami do najwyżej postawionych artykułów i już miałam wybierać jakąś różdżkę, gdy moi towarzysze stwierdzili, że to "exclusive" i bynajmniej nie na nasze nogi te progi.

W końcu wybraliśmy jakieś wino i powolnym krokiem ruszyliśmy do domu, gdyż niedługo miałam umówione spotkanie z Maurą - fanką bloga mego, jak mówią ;).

Leżałam skubiąc włoskie słodycze, gdy weszła wirtualna znajoma. Zastała mnie leżącą, więc nie byłam zachwycona z tego powodu i tym bardziej czułam się skrępowana, którą to reakcję wywołuje taka pozycja zwłaszcza, gdy poznają zupełnie nową osobę. Prawie zawsze czuję się pewniejsza siebie na wózku, ale przynajmniej miałam komfort psychiczny wiedząc, że nie będę się musiała wysilać językowo, bo dobra, poczciwa, starsza kobieta o imieniu Virginia miała tłumaczyć naszą rozmowę.

Maura, około 35-letnia, ładna kobieta wpatrywała się we mnie z radością i zachwytem, że wreszcie się poznajemy wiedząc o sobie (jednostronnie) już dość wiele.
Dodając jeszcze fakt, że porozumiewanie się za pośrednictwem starszej osoby nie szło łatwo można łatwo wywnioskować, że już po kilku minutach byłam mokra od stresu, a uśmiechać się wypadało i się chciało, ponieważ Maura to przesympatyczna, życzliwa osoba.

W pewnym momencie Virginia musiała wyjść i zostałyśmy we trzy: ja, mama i Maura.
Nie pozostało mi nic innego jak wytężenie umysłu, skupienie się, przełamanie siebie i wykorzystanie całej lingwistycznej wiedzy, jaką do tej pory zdobyłam - która oszałamiająca nie jest, a ja wcale nie miałam zamiaru się popisywać, tak wyszło.

Rozmawiałam z nią prostym językiem, bardzo płynnie i rozumiejąc wszystko i z każdym dobrze wyjaśnionym zdaniem nabierałam pewności językowej.
Byłam zachwycona tłumaczeniem nawet  tego, co mama chciała jej powiedzieć, a Maura chwaliła mnie, co przyjmowałam z nieudawaną radością i wdzięcznością i cieszyła się, że możemy same porozmawiać.

Przeszczęśliwa i z mocno podniesionym ego wpadłam na genialny pomysł, by zamiast bezskutecznego wydzwaniania wysłać smsa do Enzo - dobrego znajomego od 13 lat.
Mam do niego tak ogromny sentyment, że przez cały pobyt tam nie dawałam za wygraną, nie mogłam pozwolić na to, abym będąc tak blisko wyjechała z Włoch bez zobaczenia się.

Na moje: "Panie Enzo, z tej strony Asia z Polski, jestem w Rzymie do jutra, czy byłaby możliwość żebyśmy się spotkali?" odpisał: "ok, ci vediamo iutro" :)

Zadowolona do granic możliwości po tej wiadomości i po wzruszającej, wesołej,  pożegnalnej kolacji położyłam się czekając na "iutro".

sobota, 12 października 2013

Rzym, cz. VIII - Chwila, która trwa, może być najlepszą z twoich chwil

Zawsze chciałam zobaczyć wiele gatunków roślin pochodzących z różnych kontynentów, fontanny, groty, aleje i atmosferę Ogrodów Watykańskich, ale nigdy nie było na to czasu.

Teraz, we wtorek, na dwa dni przed odlotem chcieliśmy się tam udać i ze świtem polecieliśmy na Watykan, jednak tego akurat dnia były zamknięte... Cóż, trzeba zostawić sobie coś na następny raz.

W takim razie poszliśmy tylko do Feliciego i Osservatore Romano, żeby wybrać i kupić zdjęcia z Franciszkiem z audiencji środowej. U pierwszego kupiliśmy prawie wszystkie, bo mimo, że Osservatore jest tak znany, to jednak Feli ma sporo lepszą jakość i genialne wyczucie chwili.
Tylko ludzie tam trochę słabi, a dokładnie jedna pani, Polka...

Stamtąd udaliśmy się na pieszą, długą wędrówkę przez zabytki, uliczki, fontanny,  platany... do znajomego, który już od początku przyjazdu zapraszał nas na kawę, ale jak do tej pory nie mieliśmy w ogóle czasu.
Spotkanie było tak przyjemne i ciekawe i nie o dupie Maryni jakiego nie miałam od dłuższego czasu. Zobaczyłam prawdziwe, włoskie mieszkanie, o czym myślałam odkąd tam przyjechałam.

U naszego przyjaciela poleżałam, odpoczęłam, zjadłam ciasteczka, wypiłam colę i na takim jedynie prowiancie całodniowym ruszyłam w kierunku domu cioci, ale przechodząc przez plac św. Piotra, który skraca drogę do niej z daleka dojrzeliśmy przyjaciółkę stojącą z jakąś grupką ludzi. Bez zastanowienia wesoło wbiegliśmy w nich - ja i Sylwek, który to pan praktycznie cały czas pobytu w Rzymie prowadził wózek i mnie nosił na rękach.

Ciocia od razu nas przedstawiła zaskoczona: "Oh! This is my friend, Asia, from Poland. She saw Papa and it was her great dream.".

Pożegnawszy się ruszyliśmy na lody do najlepszej lodziarni w mieście prowadzeni przez przyjaciółkę, a podczas jedzenia na przyulicznej ławeczce podeszła do mnie strasza, elegancka dama, jak z dworów angielskich XIX wieku i rozgadała się... Gdy udało mi się dojść do słowa, to wyjaśniłam "eee... scusi... sono polacca, un po' parlo Italiano...".
Coś tam jeszcze powiedziała i zmieniła rozmówcę na bardziej kumatego. Wreszcie po długim gestykulowaniu z ciocią opuściła nas z autentycznym  śpiewem na ustach i powabnym ruchem machała do nas nie odwracając się :)

Rozbawieni i zarażeni jej optymizmem biegliśmy jak głupi na spotkanie z Mariseldą, bo na zegarku widniała już 21.00, na ulicach ciemno, ACZ przyjemnie, do domu jakaś godzina drogi, a wypadałoby chociaż chwilę porozmawiać skoro już jesteśmy tu, w Italii.

Żartuję, wcale nie wypadało, nie lubię tego, co "wypada". Po prostu chciałam, bo Mariselda jest bardzo bliską osobą bardzo bliskiej mi osoby. Fajnie byłoby się poznać.

Więc wpadliśmy do jadalni, zamieniłam jeszcze slowko z pewną Helgą - Niemka mówiąca po angielsku, cudowna kobieta i po paru minutach zjawiła się Mariselda ze swoim mężem.
Było fantastycznie rodzinnie, dostałam od nich mały upominek, przypatrywaliśmy się sobie przyjaźnie, rozmawialiśmy za pośrednictwem cioci, śmialiśmy się jakbyśmy się znali kilkanaście lat, opowiedzieliśmy zwariowaną, sobotnią historię, ale wszyscy byliśmy zmęczeni, więc czas przyszedł na rozstanie.

Jeszcze kilka cichych słów i na autobus.
Zaskoczył nas pierwszy wciągu tego pobytu deszcz. Co prawda kropił ledwie, jednak groza była, że lunie bardziej i zmoczy respirator, a takiego doświadczenia jeszcze nie mieliśmy i nie wiemy, jak Karat się zachowa.

Z niecierpliwością wyczekiwaliśmy pierwszego autobusu, który dowiezie nas na Termini, a ten pojawił się szybko i z ulgą wsiedliśmy pod dach.
15 minut jazdy pokazywało coraz gęstsze krople i zastanawialiśmy się jak przemierzymy całe Termini, aby wysiąść z tego i dostać się do następnego autobusu.

Ja miałam naturalnie rosnącą adrenalinę w formie zachwytu i wysiadając w istnej ulewie śmiałam się w głos, a gdy do tego doszedł sprint Sylwka ze mną piszczałam z radości zmoczona wreszcie od stóp do głów.

W autobusie szczękałam zębami i starałam się zapamiętać tę chwilę do końca...

Gdy wysiadłam po pół godzinie, deszczu niestety już nie było.

wtorek, 8 października 2013

Rzym, cz. VII - Kojąca Twarz

Rzym, cz. VII - Kojąca Twarz
San Giovani Rotondo było marzeniem mamy.
Więc bez mojego nadzwyczajnego entuzjazmu zebraliśmy się o 6.00, by zobaczyć wystawione, "żywe" ciało Ojca Pio.

Zamówiony był bus, 9-osobowy, czarny, elegancki, ale gdy dotarliśmy na Piazza Sempione okazało się, że oprócz nas jadą jeszcze cztery osoby. Kiedy zobaczyliśmy, że przyjdzie nam jechać 400km w jedną stronę w ścisku i nie będę miała możliwości położyć się, to siedzący w aucie państwo wysiedli i zrezygnowali z jazdy mówiąc, że oni dopiero wczoraj przylecieli do Rzymu, wycieczka była spontaniczna i właściwie im nie zależy.
Tym sposobem mieliśmy cały samochód dla siebie + Dagmarę, przewodniczkę i kierowcę w jednym.

Pierwsze po drodze do celu było Manopello, a w nim Chusta z odbitą po Zmartwychwstaniu twarzą Chrystusa.
Całun Turyński jest oznaczany mianem negatywu, gdyż na nim Jezus pokazuje swoje Oblicze zaraz po śmierci, natomiast Całun z Manopello to pozytyw.
Jak o pierwszym wiedzą chyba wszyscy, tak o istnieniu drugim nie miałam zielonego pojęcia.

Nie będę opisywać całej historii i znaczenia tego świętego i historycznego przedmiotu, ponieważ w Internecie można wszystko wyczytać.
Chcę tylko zaznaczyć, że stojąc przed oryginałem zamkniętym, zaryglowanym, zaszklonym, małym, dość ode mnie oddalonym, w monstrancji i za szkłem, ale prawdziwym nie czułam szału.
Za to, kiedy weszłam do muzeum, gdzie przedstawione na przesuwanych szybach były Całun z Manopello, Całun Turyński i Sudarion z Oviedo (w starożytności owijano nim głowę zmarłych, aby żadne soki, krew, płyny ustrojowe nie spływały na ziemię, tylko wsiąkały w materiał, ponieważ były tak samo ważne jak ciało), które po nałożeniu na siebie pokrywały się idealnie - rany Jezusa, oczodoły, ślady po spływającej krwi, usta... To robiło wrażenie.
A kiedy zaczęłam przyglądać się rozłożonym, porozwieszanym na około pomieszczenia obrazom z Twarzą Chrystusa, tą tuż po Zmartwychwstaniu, z otworzonymi oczami, z rozchylonymi ustami, z widocznymi zębami... Po prostu nie mogłam oderwać wzroku.
Wpatrywałam się we wpatrującą się we mnie największą twarz i nie mogłam uwierzyć, że to widzę. Że to jest historyczny Jezus Chrystus. Nie miałam pojęcia, że istnieje taki dowód.

Nie słuchałam co mówi Dagmara, patrzyłam tylko na te prawdziwe oczy. Chyba nigdy czegoś takiego nie czułam.
To było takie, żywe, namacalne.
Niezależnie od wiary w transcendencję, jest potwierdzone bogatymi badaniami naukowymi, że ta Postać historyczna żyła, była, funkcjonowała i chodziła po ziemi jerozolimskiej około 2000 lat temu, a ja teraz widziałam największy na to dowód - ten dowód też został dokładnie zbadany, poczytajcie, jeśli chcecie.

Po tym przeżyciu już mogłabym wracać do Romy, ale celem było SGR. Nie mogliśmy zgodnie z planem dojechać do Lontano, bo akurat trwała włoska sjesta i wszystko było pozamykane, dlatego dojechaliśmy prosto do Ojca Pio.

Oglądając na ścianach budynku malunki, mozaiki przedstawiające najważniejsze wydarzenia z życia świętego słuchaliśmy znanych i zupełnie nowych, zaskakujących faktów.
Tak doszliśmy do pani, która ochraniała (?) i kierowała ludźmi w środku, przy grobie.
Podskoczyła do mnie wesoło, zapytała jak mam na imię, skąd jestem, a usłyszawszy, że rodaczka JPII z szacunkiem odpowiedziała, że zazdrości mi takiego ziomka (nie dosłownie, oczywiście ;). Dała mi dwa, małe prezenciki, doprowadziła do Ojca Pio, wstrzymała łańcuszek ludzi.
Po kilku minutach wpuściła rodziców z małym dzieckiem na rękach, którzy się bardzo przyjemnie ze mną przywitali i chcieli zaznajomić mnie z maluchem.

A ja stałam przed martwym ciałem świętego i czekałam na jakieś czucie.
Niestety, zero wzruszeń.
Oddaliłam się ciut, by dać szansę na tknienie serca innym, a owa pani - jakby znała mnie 15 lat - znów podeszła i powiedziała, że jak będę chciała jeszcze raz podejść, to wystarczy slowko do niej...

Pożegnaliśmy się i poszliśmy coś zjeść oraz zobaczyć w prywatnym domu jakichś sióstr (przynajmniej na dom to wyglądało) rękawicę Ojca Pio po wysłuchaniu  interesującej opowieści z jego udziałem, by o 16.30 wrócić do kościoła w SGR na  Mszę...
Nie uczestniczyłam w niej w ogóle, tylko moje ciało było obecne.
Poszliśmy do zakrystii podładować respi i wreszcie wróciliśmy do domu.

Warto było pojechać dla Manopello.
W uym jednym miejscu trochę odżyłam.

sobota, 5 października 2013

Rzym, cz. VI - Pracowałam!

Rzym, cz. VI - Pracowałam!
Niedziela - jak to niedziela - rozpoczęła się aż nazbyt źle, co właściwie mnie nie dziwiło, może jedynie fakt, że nawet w Rzymie musi się potwierdzać "teoria najgorszego dnia".
Po prawie nieprzespanej nocy udałam się na zwyczajną, niedzielną Mszę w zwyczajnym, małym, pobliskim kościółku św. Gemmy.

Siły psychicznej dodawał mi jedynie fakt, że zobaczę znów normalny, śliczny budynek, dużo ładniejszy, niż monumentalne bazyliki i może mojego Michelangelo.
Oczywiście wcale w to nie wierzyłam, minęło 13 lat! Ale myśl, że wrócę do miejsca, w którym został kawałek mojego serca wywoływał we mnie jakiś niewyjaśniony dreszcz podniecenia.

Mickiego poznałam, gdy pierwszy raz poleciałam do Rzymu. Był śniady, dwa lata starszy ode mnie i miał w sobie coś, co przyciągało wzrok dziesięciolatki.
Patrzyłam na niego, oddalonego o kilka ławek po przeciwnej stronie przez calutką Mszę i w głowę zachodziłam co mi się stało.
Wiedziałam tylko, że muszę, po prostu muszę z nim porozmawiać, nie możemy tak zwyczajnie się rozejść.

Ciocia zaaranżowała spotkanie po Mszy i jako tłumacz pozwoliła nam nawiązać kontakt.
Przez jakiś czas pisaliśmy do siebie listy i wysyłaliśmy swoje zdjęca

 Byłam nim oczarowana.
Byłam zakochana.

Kontakt się urwał (mądra Asiunia) i do dziś nie wiem co się z nim dzieje.

Rozglądałam się po całym kościele, ale graniczyło z cudem trafienie na niego po 13 latach różnych wydarzeń w naszym życiu, trafienie akurat tego dnia i na tej Mszy.
Przy wyjściu zobaczyłam młodego, przystojnego chłopaka, przyglądałam mu się jak głupia, ale nie, to nie on.

Zresztą, nie mam pewności, czy po takim czasie bym go poznała.
Nawet, jeśli ma dziewczynę, to nic.
Jestem na tyle sentymentalna, że postaram się go odnaleźć.

Wróciliśmy na obiad, a po nim udaliśmy się do Santa Maria Magiore, by dokonać najfajniejszej rzeczy tego dnia: zbierania pieniędzy.
Najpierw obejrzeliśmy tabuny kolorowych hindusów
ponieważ tego dnia obchodzili jakieś swoje wielkie święto - widok tej kultury był imponujący. Mnóstwo kolorów, instrumentów, egzotycznej muzyki, złota, biżuterii, czarnych fryzur i skupienia w trakcie pochodu za... Jezusem? Nie jestem pewna.

A potem dokonałam z pomocą cioci (jak dobrze, że ona jedna jest taką wariatką!) tego, co planowałam od dawna.
Stanęłam na środku placu z wydrukowaną przez moją przyjaciółkę kartką po włosku i do srebrnej kosmetyczki zbierałam pieniądze.

Celowo nie nazywam tego żebraniem, gdyż to słowo kojarzy mi się z brudnymi ubraniami, szmatami, burzą czarnych, usmolonych włosów, nieprzebrzmiałym smutkiem, kołysaniem się i zapitym, tudzież naćpanym małym dzieckiem.

Ja siedziałam fajnie ubrana w różową sukienkę, z prostymi, opływającymi na ramiona włosami, rozmawiałam swobodnie ze stojącą obok przyjaciółką, praktycznie cały czas się śmiejąc i uśmiechając się do przechodniów, gdy kątem oka widziałam, że patrzą na mnie.

Dziękowałam z prawdziwą radością za każde "euro", rozmawiałam z niektórymi, którzy mieli na to ochotę, podawałam rękę witającym się, pozwalałam pobłogosławić się bez słów hinduskiemu księdzu, oraz  poacałować młodemu hindusowi (ciągle w tym Rzymie rwali się do mnie sami faceci! ;), poznałam jednego gościa, który poinformował, że widział mnie wczoraj na telebimach na placu, pokazywałam jakiemuś trzylatkowi wyciągającemu do mnie rączkę z pieniążkiem, by wrzucił do kosmetyczki i stojąc tam nie czułam nawet najmniejszego skrępowania, czy tym bardziej, poniżenia.

Cel był jasny, prosty, ale niecodzienny. Na kartce było wyraźnie napisane, bez krętactwa - ktoś chciał, dawał, nie, to nie.

W Polsce nie mogę znaleźć pracy, więc czemu nie zarobić sobie w legalny sposób w Rzymie? W Radomiu oczywiście bym tego nie zrobiła, ale obcy kraj daje odpowiednią anonimowość i poczucie komfortu.

Wszyscy moi towarzysze pukali się w głowę, gdy powiedziałam, co chcę zrobić, tłumaczyłam dlaczego, po co i w jakim celu - pomysł nadal był głupi i żenujący.

Dopiero, gdy wyjawiłam go cioci, to pierwszy raz spotkałam się z natychmiastowym poparciem:
- Asia, no pewnie! PójdzieMY w niedzielę. To jest świetne doświadczenie!

Dzięki niej udało mi się zrealizować zwariowany pomysł i zarobić 70 euro w ciągu 40 minut!

Byłam zachwycona tabunami ludzi uśmiechającymi się do mnie nawet, kiedy nic nie wrzucali, ekscytującym doświadczeniem i stopniem szaleństwa mojego i cioci.

Pod koniec tego dnia poszłam na stragany z ciuchami i kupiłam dwie rzeczy po uprzednim potargowaniu się ze sprzedawcami. W sumie spuścili 6 euro! i byłam z siebie zadowolona :). Dobrze jest chociaż w minimalnym stopniu znać funkcjonujący w danym kraju język.

Wróciłam, by odpocząć przed jutrzejszą dłuuuugą podróżą i cieszyć się owocami mojej pracy ;)

środa, 2 października 2013

Rzym, cz. V - Przełamywanie siebie czasem się opłaca

Rzym, cz. V - Przełamywanie siebie czasem się opłaca
Sobota przywitała nas megagigantycznym skwarem i stojąc pośrodku koloseum z lejącym się potem po plecach śmiałam się z cioci wspominając jej słowa jeszcze sprzed wylotu: "Asik, dobrą porę na Rzym wybrałaś, teraz już nie ma upałów, dochodzi do 30 stopni". :)

Jasne, że widziałam już koloseum, ale nigdy nie miałam okazji zobaczyć jego wnętrza, ponieważ albo trwał remont, albo było zamknięte tego akurat dnia. Teraz się uparłam i weszłam z mamą za darmo, gdyż osoby niepełnosprawne wraz z jednym opiekunem mają wstęp wolny do m.in. koloseum, Forum Romanum, Palatonu, Kapitolu i różnego rodzaju muzeów.

Troszkę byłam zawiedziona, bo spodziewałam się wyjść na dużą, przestronną arenę, a taka na pewno była, tylko gdzieś na dole, w podziemiach. My za to oglądaliśmy gruzy, ruiny, pozostałości po ówczesnej budowli i to też robiło wrażenie, ale nie na mnie. Dostrzegłam, że jacyś ludzie stoją nie tylko wysoko nad nami, ale też na samym dole, gdzie widać było wyraźny chłód, znaczy - naprawdę nisko.
Zaczęłyśmy więc szukać jakichś schodów prowadzących w innym kierunku, obeszłyśmy cały nasz poziom i na nic nie natrafiłyśmy.
Żadna obsługa, kierownictwo, ochrona tam się nie pojawiały, więc postanowiłam zapytać przypadkowego turystę, czy wie, jak można zejść niżej. Ponieważ nie mam jeszcze takiego zasobu włoskiego słownictwa, to zwróciłam się do jednego pana po angielsku i trafiłam w dziesiątkę, bo pan był anglojęzyczny z doskonałym akcentem, jednak to mi niewiele pomogło, gdyż sam chciał i nie wiedział jak się dostać piętro niżej :). Pewnie musielibyśmy całkiem wyjść z koloseum i wejść zupełnie innym wejściem.

 
 Ponieważ upał nam już doskwierał niemiłosiernie postanowiliśmy obejrzeć tylko cele pradawnych, chrześcijańskich wojowników i opuścić miejsce przelewu krwi, by z polskimi znajomymi znajomych udać się na lampkę wina przy zacienionej restauracji.

Po tymże rozgrzewającym napoju, upoceni jak... małe różowe zwierzątka udaliśmy się - po drodze kupując dla mnie lasagne na wynos, coby potem zmielić - na wzgórze w dobrze nam znane miejsce przystankowe, by nieco odsapnąć, wszak jechałam już na kondycyjnej rezerwie.

Tego dnia siła mojego optymizmu przepadła w nicość (ja też nie wiem dlaczego) i na wieść, że "o 19.00 idziemy na czuwanie z papieżem, na zapowiedzianą przez niego modlitwę o pokój", powiedziałam NO WAY! Mam w nosie, nie chce mi się iść, nie chce mi się modlić, nie chce mi się czuwać, nie chce mi się myśleć, nie chce mi się kontemplować, nie chce mi się robić nic świętego. Chcę leżeć i jeść, jestem głodna, zmęczona i wkurzona.

Poleżałam, pojadłam, uspokoiłam się, ale nadal chciałam wracać do domu, a nie drałować na plac.

Minęło trochę czasu, zbliżała się godzina rozpoczęcia modlitwy z Franciszkiem, ustaliliśmy, że ja z mamą jadę do domu, a reszta ekipy pójdzie na czuwanie.
Ale znowu zaczęły mi się kotłować myśli, miałam naprawdę duży dylemat, bo z jednej strony nie miałam nastroju duchowego do przeżywania tego, co miało tam się odbywać, wręcz przeciwnie, byłam nastawiona mega-anty do całego pomysłu. Z drugiej strony, po pierwsze nie chciałam odbierać tego mamie, po drugie, napisałam na wstępie cyklu "o Rzymie", że chcę wykorzystać ten wyjazd do cna. A to oznacza uczestniczenie we wszystkim. Nie omijanie, nie odpuszczanie.

Postanowiłam, że ok, pójdę, najwyżej wcześniej wrócimy, bo przecież nie trzeba być cały czas, można sobie pójść na godzinkę.

Czuwanie miało rozpocząć się o 19.00, na plac św. Piotra wpuszczali od 16.00, my byliśmy na miejscu o 18.45 - wszyscy już elegancko siedzą na swoich miejscach, mrowie ludzkości, a my jak te sierotki, jako ostatni się dokołysaliśmy i chcieliśmy tylko gdzieś przy murze...

Postanowiliśmy wcześniej, że choćby nie wiem co, to się kurde nie rozdzielamy. Jesteśmy w piątkę i nie ma tak, że ja z mamą będziemy sobie bliziutko, a reszta gdzieś tam na końcu.

Kiedy weszliśmy Kawalerowie Maltańscy poproszeni przez ciocię "żeby bliżej jakoś" powiedzieli, że va bene, ale due persone - ja i mama, w sensie. Na to my, że mamy respirator, ssak, baterie, no i wózek ktoś musi prowadzić - nie damy rady we dwie. Starszy pan poszedł gdzieś zapytać kogoś wyższego rangą, a w tym czasie, gdy my staliśmy niepewni swojego dalszego losu, podszedł do mnie młody, śniady Włoch i przez dłuższą chwilę kucał przy wózku czekając, aż odwrócę do niego swoją nieświadomą, zapatrzoną gdzieś twarz. Nie mógł się doczekać, więc dotknął mojej ręki, a gdy odwróciłam się ku niemu, z przemiłym uśmiechem pocałował mnie, powiedział "ciao" i zniknął zostawiając mnie oniemiałą z zachwytu...

Po chwili wrócił starszy pan i z zadowoleniem zaprosił całą naszą gromadkę do przejścia dalej.
Szliśmy za nim, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy... Tak długo szliśmy... I doszliśmy przed sam ołtarz, przed fotoreporterów, do pierwszego z najpierwszych rzędów. Przed nami był tylko Franciszek.

Zawsze na takich imprezach to wygląda tak: wózek, krzesło, wózek, krzesło, wózek, krzesło...
Teraz wyglądało tak: wózek, krzesło, wózek, krzesło, wózek, krzesło, krzesło, krzesło, krzesło.

Śmialiśmy się z niedowierzania, że NIGDY SIĘ TAK NIE ROBI! Nie ma wyjątków, nie może wejść tyle osób i to tak o!, tak po prostu, bez wejściówek, tak na prośbę, na słowo jakichś zwykłych Polaczków i to na ostatnią chwilę.

Czy ktoś jeszcze wątpi w słowa "ostatni będą pierwszymi"? ;)

Siedziało mi się doskonale, nic nie bolało, nie miałam dużo wydzieliny, czułam się jak V.I.P. i już wiedziałam, że dotrwam do końca, do 23.00.

Ciocia siedziała przy mnie, tłumaczyła co ważniejsze, śpiewałam po Włosku z książeczki szlifując język i wcale mi się nie nudziło.

Tak strasznie wcześniej zmęczona i niechętna dotrwałam do późnej nocy zachęcana oglądaniem siebie na telebimach ;) i o 00.05 dojechałam autobusem na Termini.

Hmm... Ostatni tego typu środek lokomocji odjechał nam o 00.00 i myśleliśmy już, że będzie trzeba postarać się o dużą taksówkę, żeby zmieściła wózek i nas, ale przyjaciel pobiegł na pobliski dworzec (?) metra z nadzieją, że ono jeszcze kursuje o tej porze.
Tak! Do 01.15. Wsiadamy więc błądząc po peronach, szukając wind, które owszem, są, ale non funziona.
Miałam więc frajdę z jazdy ruchomymi schodami, weszliśmy elegancko do genialnego metro, pomknęliśmy na ostatnią obsługiwaną przez nie stację Conca d'oro i postanowiliśmy, że jak wysiądziemy, to będziemy się zastanawiać, co dalej.

Ciemna noc, pusto na ulicach, obce miasto, obcy kraj, obcy język, a tu jakoś trzeba do domu wrócić.
Gdzieś po drodze, na słupie wisiała mapa okolicy, wiedzieliśmy, że jesteśmy nie daleko. Szliśmy dość spory jednak kawałek pieszo, po drodze stał nocny bar, więc zapytaliśmy o drogę na Monte Sacro, właściciel poszedł po swój GPS i odnalazł nam dokładną drogę.
Jeszcze ze dwa kilometry z buta i koła przez górki i dolinki i przed 2.00 byliśmy na miejscu.

Gigantycznie mnie jarał niekonwencjonalny sposób podróżowania z przygodami :)

sobota, 28 września 2013

Rzym, cz. IV - Idę na plażę!

Rzym, cz. IV - Idę na plażę!
Pociągi włoskie są super, można łatwo wózkiem wjechać do przedsionka, bez ani jednego schodka, a miałam okazję takim jechać zmierzając w piątek na czarną plażę Ladispoli, w regionie Lacjum.
Im większy środek lokomocji, tym mniej mnie trzęsie, dlatego najbardziej lubię się przemieszczać za pomocą, odpowiednio: samolot, statek, pociąg, metro, autobus, samochód.

Dlatego, mimo, że droga do Morza Tyreńskiego kręta i długa, to upłynęła przyjemnie, tym bardziej, że był miły, przystojny i uczynny konduktor pomagający nam wysiąść i informujący co i jak może zrobić, by nam pomóc, był młody, fajny chłopak latający za nami po kilku peronach, żeby mnie wnosić po dużej ilości schodów, i był zarąbisty pan sprzedający bilety w okienku, który podczas mojej włoskiej przemowy, że cztery bilety normalne w obie strony i jeden ulgowy dla mnie cały czas miał wyszczerz na italiańskiej buzi, pytał skąd jesteśmy i ile mam lat, a na pytanie czy z tak przemiłym panem mogę zrobić sobie zdjęcie z nieudawanym zaskoczeniem zapytał "ze mną...?!". Si, sinior!
Cyk.


Dochodziliśmy do plaży w nieludzkim upale, a z każdym przybliżeniem się do szumiących fal rosła we mnie euforia i oczekiwanie.
Wciągnęliśmy mnie tyłem po czarnym, błyszczącym piachu, zdjęłam plażową sukieneczkę i do wody!

Jeszcze przed wylotem do Rzymu, mówiłam głośno i wyraźnie, że nie będę tylko sobie leżeć na plaży, nie na darmo jestem wodnikiem.
Sposób też był opracowany i nieskomplikowany.

Odpiełam się od rury, Karat został razem z wózkiem na plaży, a ja trzymana przed mamą przez nią siedziałam na brzegu w płytkiej wodzie oddychając samodzielnie bez trudu. Co chwilę mniejsze, większe i naprawdę duże fale uderzały o mnie majtając swobodnie moimi nogami i... zalewając rurkę :)
Mama co prawda próbowała zasłaniać mi ją ręką na tyle bym mogła jeszcze łapać powietrze, ale często przypływ był tak silny, że woda wlewała mi się trochę do płuc... A ja miałam z całej zabawy nieziemską frajdę, byłam w swoim żywiole :).


Wróciliśmy na plażę, żeby odessać tę wodę z płuc, poopalać się trochę i wskoczyć znów w fale. W międzyczasie jakiś plażowicz widząc, że już wróciłam na piach przyniósł swój parasol i postawił nade mną, pięknie podziękowaliśmy, ale po paru minutach poprosiłam swojego "mężczyznę od noszenia", żeby poszedł oddać parasol, bo ja tu przyszłam się opalać, a nie w cieniu leżeć ;).

Popluskałam się jeszcze w ciepluteńkim morzu, tyłek przyzwyczajony do kanap bolał mnie od ubitego piachu, ale całe niedogodności rekompensowały mi intensywne słońce, lazurowe niebo i słony smak w ustach ;).

Po ostatecznym powrocie na kocyk wysuszyłam się, zmieniłam mokry gazik przy rurce oblepiony piachem na chusteczki higieniczne, bo tylko to mieliśmy przy sobie, wytrzepałam się z czarnych kropek, które miałam nawet w majtkach i wokół rurki, i na rurce i ruszyliśmy w kierunku dworca PKP.

Mama się śmieje, że nasza pani anestezjolog zaleca gaziki jałowe, Neomecyne, zatykanie balonika do jedzenia... a my piach z rurki chusteczkami wycieraliśmy, płuca słoną wodą zalewaliśmy... :)


                                         z mamą

Po drodze na dworzec wstąpiliśmy oczywiście na lody i w znakomitej lodziarni zaskoczył nas bardzo Włoch mówiący do nas łamaną polszczyzną, ja - po 4 dniach słuchania obcej mowy i mówienia "grazie", "prego", "per favore" - z radością wykrzyknęłam "dziękuję!", a w odpowiedzi usłyszałam: "proszę, dobra kobieto" :)

Zmęczeni i napełnieni pozytywną energią, po długiej podróży fajną komunikacją publiczną padliśmy na łóżka.

środa, 25 września 2013

Rzym, cz. III - People are my life

Rzym, cz. III - People are my life

W czwartek wstaliśmy o 5 rano, by cokolwiek zjeść, by o 6 wyjść z domu, by na 7.00 być na Mszy dla Polaków odprawianej przy grobie JPII.

Muszę w tym miejscu powiedzieć, że bardzo często coś się dzieje ze mną złego wtedy, gdy mam iść do kościoła. Nie na spacer, nie do znajomych, nie do sklepu.
I tak, przed czwartkową Mszą, z samego rana niewidzialny kawałek czegoś przeszkadzał mi w gardle, drapał podrażniając błony śluzowe, wywołując odruchy kaszlowe i tym samym wytwarzając duże ilości wydzieliny.
Co chwilę się odsysałam, kasłałam, łzawiłam, aż w końcu w autobusie trochę się uspokoiłam, oparłam głowę o zagłówek i siedziałam nieruchomo jakbym połknęła kija od szczotki, pilnowałam się, żebym nawet śliny nie połykała, żeby gardło się nie ruszało, żeby trochę odpocząć i modliłam się, by cyrków nie było na Mszy. Wysiedliśmy z autobusu - gardło czyste. Święty spokój.

Po zakończeniu nasz przyjaciel odpiął węzeł - czy jak to się tam nazywa - odgradzający i zabezpieczający grób Rodaka i zachęcił, byśmy śmiało wnieśli mnie po trzech schodkach do samego ołtarza i żebym dotknęła tego, którego dotykałam za życia...


Inni widząc to wcale się nie pchali, by iść za moim przykładem, tylko prosili podając różne przedmioty, byśmy dotknęli nimi grobu. Chyba czuli, że to jest wyjątkowa sytuacja i, bądź co bądź, wyjątkowa osoba, niestety.

Wyszliśmy na centrum bazyliki i czekałam z lekkim podekscytowaniem na spotkanie z kimś, kto w 2000 roku dał mi szansę przyjąć Komunię Świętą z rąk Jana Pawła II.
To są naprawdę nieliczne chwile, które tak mnie cieszą. Spotkania z ludźmi.

Ciocia poszła w jedno miejsce i przyprowadziła do mnie ks. (resztę tytułów można doczytać w Wikipedii) Konrada Krajewskiego.
Najpierw pogratulowałam mu "awansu", nominacji na arcybiskupa i jałmużnika papieskiego, następnie podziękowałam najszczerzej jak potrafię za jubileuszowy rok.

Cały czas był na moim poziomie i dobrze, bo wtedy nie czuję skrępowania i łatwiej mi się mówi, gdy widzę czyjeś oczy, a nie... wiecie.
Jego skromność i pokora pozostały niezmienne od 13 lat i to on prosił mnie o to, o co tu w Polsce gromadziłam prośby przed wyjazdem.
Uwielbiam takich ludzi... pełnych miłości i szacunku do drugiego człowieka. Godnych, mądrych i po prostu dobrych.
 


Wyszliśmy kierując się do pobliskiej kawiarni na włoskie śniadanie.
Było koło 8.30, siedzieliśmy na powietrzu, a słońce już zaczynało opalać nam twarze.
Jadłam rogalika popijając kawą, gdy nagle pojawił się jakiś znajomy.
Powitania, pogaduszki. Jem dalej.
- O, a kogóż to ja widzę! - Następny dostojnik.
Powitania, pogaduszki. Jem dalej.
- Dzień dobry! A co wy tu robicie?! - Następny bardzo dostojny dostojnik.
Powitania, pogaduszki. Jem dalej.
Już mi się ręka zmęczyła od wyciągania (nawet pomimo tego, że była wyciagana), buzia bolała od uśmiechania, a tu ni stąd, ni zowąd zjawia się nasz ówczesny radomski arcybiskup Zygmunt Zimowski i chętnie staje przy mnie do zdjęcia.


Ja to jeszcze sobie siedziałam i tylko zamieniałam parę elokwentnych słów z każdym gościem (jak to człowiek całe życie się rozwija i uczy dyplomacji!), ale gdy widziałam jak moi towarzysze co chwilę wstają i siadają i próbują skończyć w spokoju zakłócany ciągle posiłek, to śmiałam się jak głupi do sera. Komicznie to wyglądało, a najfajniejsze było to, że kawiarenka była bardzo, bardzo niepozorna, zwykła, mała, niewyględna... nikt by się nie spodziewał, że akurat tutaj przyjdą takie "szychy".
Nie wierzę w przypadki :).
Ale skoro tak, to ja się nie ruszam, ja czekam na Franciszka!

Cóż, pewnie nie miał ochoty tym razem na rogalika, więc spadamy.
Jedliśmy lody na Piazza Navona oglądając masywną Fontannę Siedmiu Mórz
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/5/5d/Vierstroemebrunnen_Piazza_Navona_Rom.jpgi podziwiając porozstawiane po całym placu sztalugi z obrazami tutejszych artystów, gdy nagle dotarło do mnie, że cały czas słyszę dochodzącą skądś muzykę. Rozejrzałam się i w oddali dostrzegłam... nie, nie ulicznych grajków, tylko muzyków z gitarą, skrzypcami, akordeonem, fletem i pomyślałam, że chcę fotę, ale nie dla samej foty, tylko by sprawdzić reakcję pięciu dorosłych, przystojnych panów.
Kiedy się zbliżyliśmy już patrzyli na mnie i uśmiechając się grali dla naszej grupy. Zapytaliśmy, czy możemy pstryknąć, ustawiliśmy mnie przy ławeczce i pan z gitarą skierował się sympatycznie do mnie. Przez cały czas byli niesamowicie weseli i serdeczni, cieszyli się, że chcę z nimi zdjęcie i pożegnali nas głośniejszą muzyką :)
To było dla mnie ekscytujące wydarzenie - jedno z niewielu.

Poprzymierzałam jeszcze kapelusze na pobliskim straganie i poszliśmy obejrzeć dziurę w Panteonie, do której równolegle ogrodzone było koło, a na nim krople czegoś, więc nie wiem, czy nie trzebaby było poprawić architekturę budowli ;).

Następnie pospacerowaliśmy wzdłuż Tybru, podziwiając zielone odcienie wody ;)
zmierzając ku Zamkowi Anioła
Po drodze, przy murze stało mnóstwo straganów z przeróżnym asortymentem i kupiłam sobie, a raczej wybrałam i otrzymałam od moich przyjaciół czarno-biały plakat pt. "Rzymskie wakacje". Oczywiście najpierw potargowałam się z panem sprzedawcą, a on się śmiał, że jestem taka twarda - spuścił 1€ ;).
Będzie pasował do czarno-białego plakatu z Ajfelem.

Byłam już tak zmęczona, że ledwo trzymałam głowę, często musiałam ją spuszczać w dół, żeby sobie swobodnie dyndała, więc poszliśmy do cioci odpocząć.

Nawdychałam się jeszcze cudownych zapachów w rajskim ogrodzie,
w drodze powrotnej wstąpiliśmy do marketu po wino (tanie i same wytrawne lub pół!), trochę słodyczy i zasiedliśmy do rozmów nocą, jak na Italię przystało.

czwartek, 19 września 2013

Rzym, cz. II - Francesco con me

Rzym, cz. II - Francesco con me
Szłam przez Ciampino, by odebrać bagaże i w dalszym ciągu nie docierało do mnie, że jestem tu, gdzie jestem.
Wyszliśmy z lotniska wprost na pana kierowcę, który trzmał w ręku kartkę z moim imieniem "Giovanna" i poprowadził nas do swojego samochodu - elegancki taxi-bus, po drodze upewniając się, czy naszym celem jest Moncenisio.
Po jakiejś godzinie wysiadłam przed tak dobrze mi znany, biały dom, ze znaną bramą i znajomymi uliczkami... Znów tu byłam... Nie do wiary.

Zjedliśmy obiado-kolację z domownikami i po krótkim ogarnięciu się w pokojach poszliśmy zorientować się w przystankach autobusowych, numerach i ulicach, ponieważ jutro były już skonkretyzowane plany podbijania Watykanu...
Nie obyło się bez wieczornych lodów przy pobliskiej ulicy i pierwszego kontaktu z językiem włoskim - na pytanie przystojnego sprzedającego: "buono?", odpowiedziałam: "squisito!".

Zadowoleni wróciliśmy nocną porą do domu, by wstać o 6.00 następnego dnia.

Pierwsza przejażdżka autobusem zaskoczyła nas bardzo, ponieważ na powitanie kierowca wysunął elektrycznie platformę, która po wysunięciu podniosła się do poziomu autobusowej podłogi - cały proces odbył się niezwykle szybko tak, że czułam się, jakbym widziała ruchome schody w Hogwarcie :)

Pół godziny jazdy na Termini autobusem nr 60, potem 15 minut 40-tką i już byłam na via Conciliazione prowadzącej wprost do bazyliki San Pietro.

Kiedy tłumy ciągnęły w stronę środka placu, aby usadowić się wygodnie przed środową audiencją, nasza piątka mknęła boczną uliczką na spotkanie z osobą, która "pomogła" nam dostać bilety upoważniające do bliskiego spotkania z Francesco... Jak bliskiego? Non so.

Z nim (pozwólcie, że nazwiska publicznej osoby nie będę ujawniać) ruszyliśmy w stronę placu przemierzając go bez kolejek i stanęliśmy w rzędzie około 300 wózków (!), bezpośrednio przed głównym podium papieskim. Ktoś tam z obsługi zdążył nam tylko szepnąć, że "idziecie podać rękę Ojcu Świętemu".
Po tymże wyznaniu dość trudno było wysiedzieć 2 godziny do rozpoczęcia audiencji o 10.30, tym bardziej, że upał był niemiłosierny, a emocje rosły wraz z temperaturą.

Woda do picia była przy mnie, baterie podłączone do respi, twarz skierowana na kamerę... albo odwrotnie, obserwowanie takiej ilości chorych skupionych w jednym miejscu - chorych głównie umysłowo -  i czekanie na ten moment.

Wreszcie Francesco pozdrowił Polaków i zaczęliśmy wraz z innymi wózkami kierować się tam, gdzie nas kierowano, czyli w uliczkę, alejkę, przy murze bazyliki. Zacienionej, na szczęście.

Stałyśmy obie z mamą w rządku, wzdłuż muru i czekałyśmy na przyjazd papamobile. W międzyczasie chodził kawaler maltański - starszy, przystojny, elegancki pan - i rozdawał obrazki z papieżem. Przystanął przy mnie, powiedział "bella", zapytał "come ti chiama?", na moją odpowiedź "Giovanna" (na czas Rzymu byłam nią, tylko tak się przedstawiałam) ze zdumieniem znów powiedział, że pięknie.

Minęła może godzina (Ojciec Święty, jak ogólnie wiadomo, wybiera ludzi, nie obiad) zjechał wreszcie z placu i wjechał w naszą alejkę...
Czekamy... Zejdzie z papamobile, czy nie...? (Wiedziałam, że tak, inaczej nie byłby sobą).

Samochód się zatrzymuje, Papa wysiada, wzbija się ryk szczęśliwych głosów, papież przemieszcza się od jednego chorego do drugiego, zbliża się do mnie, widzę go blisko, jest przy dziecku obok mnie, dotyka głowy dziecka i mojej jednocześnie, myślę, że to już koniec, przejdzie dalej, kieruje wzrok na mnie, pochyla się, wołam "Papa", pyta patrząc mi w oczy:
- "come stai?"
- "sto benissimo!"
przytrzymuje dłonią głowę, całuje w policzek, przechodzi dalej...

Mama płacze, ja... się patrzę. Gdzieś.
Ochrona bardzo delikatnie prosi, żebyśmy opuściły alejkę jak reszta. Wychodzimy.

Myślimy o tym, że znalazłyśmy się w jakiejś 20-tce z ponad 300 chorych, którzy mieli niesamowite szczęście spotkać się z tym Ojcem Świętym.
Opuszczamy Watykan, umawiamy się na dalsze atrakcje wieczorem, idziemy do cioci, pod dużą górę, odpocząć.

Tam czeka na nas komitet powitalny, na odpoczynek są marne szanse.
Witamy się z jednymi, drugimi, trzecimi, jestem przedstawiana czwartym, jeszcze tylko wspólna fota i można zjeść melona. Maszynki do mielenia normalnego obiadu chwilowo brak.

Po odpoczynku idziemy z naszym "pomocnikiem od biletów" do podziemi bazyliki św. Piotra, tam, gdzie nie często turyści zaglądają.
Widzę grób najstarszego, pierwszego z papieży i jednocześnie zaszklone miejsce, gdzie "jest zamknięty jego Duch".
Ze wyruszeniem patrzę na zakole, w którym stałam 7 lat temu patrząc na wprost, na oddalony ode mnie o metr grób Jana Pawła II, kiedy to jeszcze znajdował się w podziemiach.

Stamtąd udaliśmy się do tak dobrze mi znanej - na pozór - bazyliki poprzez przejścia boczne natykając się na zdziwione - naszym nagłym pojawieniem się z przodu - twarze i słuchaliśmy, tak jak przed chwilą w podziemiach, szczegółów, anegdot i ciekawostek, o których pojęcie mają nieliczni na świecie.

Korpus dyplomatyczny (my, znaczy) udał się wreszcie na przystanek, by na 23 przybyć do domu i choć trochę odpocząć przed następnym, pełnym wrażeń dniem.

poniedziałek, 16 września 2013

Rzym, cz. I - Lot

Rzym, cz. I - Lot
Kurcze, ja nie jestem dobra w relacjonowaniu wielkich wydarzeń, moja mama zrobiłaby to dużo lepiej i dokładniej, ale postaram się przynajmniej opowiedzieć o wydarzeniach ważnych dla mnie i niektórych ważnych w ogólnoludzkim pojęciu - bo to często się ze sobą nie pokrywa :).

Od początku, czyli jak doszło do wyjazdu i jak przebiegała jego organizacja.

Kiedy po potracheotomijnej depresji przestałam myśleć, że nie ruszę się z domu nawet przed klatkę, to zrodził mi się pomysł, a wręcz nieodparta pokusa, by  znów poczuć klimat gorących, pałających optymizmem Włoch.
Pytanie i zarazem odpowiedź na mój pomysł brzmiały: r e s p i r a t o r.
Leciałam samolotem już z zaczynającą się niewydolnością oddechową w wieku 16 lat, ale sprzęt tak zaawansowany medycznie jednak stanowi pewne obawy...
Pomyślałam sobie wtedy, w 2012, że przecież ludzie z rurką latają, nie wiem, czy rekreacyjnie, bo nie słyszałam o takich przypadkach, ale czasem po prostu muszą i respirator ląduje na pokładzie samolotu i nie ma z tym większych problemów.
Skoro tak, to już wtedy, rok temu poprosiłam mamę, żeby zadzwoniła na lotniczą infolinię i zapytała, czy jest taka możliwość - robiła to mama, bo ja chociaż mówiłam już bardzo dobrze, to nie miałam jeszcze pewności swojego głosu.
Okazało się - po pytaniu jednych przez drugich - że nie będzie problemu i Karat może być przy mnie przez cały czas lotu.

Czułam ogromną radość, ponieważ to był już jakiś krok w kierunku słońca. Już wiedziałam, że mam wolną rękę od strony technicznej i teraz wszystko zależy ode mnie.
Tzn, od nas, bo mimo, że widziałam również mamy podekscytowanie, to byłam prawie pewna, że będzie się zbyt bała zrobić, bądź co bądź, tak duży manewr.
Rozmawiałyśmy o tym kilka razy, we mnie było samo pragnienie przygody, w mamie duża dawka strachu pomimo chęci.

Temat był zakończony na cały rok, ja się poddałam, nie mówiłam, nie chciałam robić nic na siłę.

Aż w marcu znów odżyły w nas wspomnienia poprzednich wakacji.
Zdecydowałyśmy, że jeśli uda nam się zmontować ekipę do towarzystwa i pomocy tak, by mamie nie było ciężko ze wszystkim samej, to spróbujemy, polecimy.
Zaproponowane osoby zgodziły się z radością niemal natychmiast i po wcześniejszym dodatkowym upewnieniu się o obecności Karata na pokładzie w kwietniu zabookowaliśmy 5 biletów.

Termin wylotu: 3 września, czyli 5 miesięcy dzieliło nas od niezapomnianych przeżyć.

Przez cały ten czas na zmianę, i ja, i mama dzwoniłyśmy do Ryanaira i upewniałyśmy się:
* Czy ssak i 12-godzinne baterie do respiratora będą mogły lecieć ze mną na pokładzie, ponieważ muszą być przy mnie absolutnie koniecznie.
* Czy liczą się jako dodatkowy płatny bagaż podręczny i trzeba za nie dopłacić ok. 300zł za sztukę, czy też nie.
* Czy musimy mieć specjalne papiery od lekarza.
* Czy wózek oprócz dodatkowych sprzętów też leci za free.
* Czy oprócz dodatkowych sprzętów możemy wziąć tradycyjny, osobisty bagaż podręczny.
* Czy wszyscy o wszystkim będą wiedzieć i na miejscu nie będziemy mieć niemiłych niespodzianek.

Nie policzę wykonanych telefonów i wałkowanych tych samych tematów.
Gdy zadzwoniłam w marcu, by jeszcze raz upewnić się o przelocie respiratora pan musiał pytać kogoś wyższego rangą, czy rzeczywiście mogę lecieć. Za kolejnym telefonem także upewniała się pani z infolinii. Widać, przecierałam szlaki...?, w każdym razie takich klientów o specyficznych wymaganiach mają niewiele...

Następne telefony dotyczyły szczegółowej specyfiki mojego sprzętu. Musiałam podać wymiary respiratora, ssaka i baterii; wagę respiratora, ssaka i baterii; model respiratora, ssaka i baterii; firmę opiekującą się respiratorem, ssakiem i bateriami.
A, że na infolinii siedzi Bartek, Tomek, Marek, Agnieszka, Karol, Ania... to nie zawsze każdy z nich był dokładnie poinformowany mimo, że historia moich rozmów była bardzo obszerna, o czym mnie jeden z kolegów ze zdumieniem w głosie zawiadomił :).
Z tego względu musiałam kilka razy mówić to samo, drukować specjalny ich papier z podpisem lekarza na pozwolenie lotu, chociaż moja anestezjolog wypisała mi już wcześniej zaświadczenie na zwykłej kartce, tak jak uprzednio, czekać do ostatniej chwili i upominać się o przesłanie formularza dotyczącego respiratora, by na końcu dowiedzieć się od pani z Dublina, że w Warszawie nie powinni mi mówić, że mogę zabrać sobie tak po prostu trzech dodatkowych sprzętów i ona musi się upewnić jak to zrobić.
Okazało się, że polecę z nimi, ale każdy sprzęt musi być dołączony do pojedynczych osób lecących ze mną, a nie wszystko przypisane do mnie.

Miałam dość ganiania za tym, myślenia, znałam na pamięć nr mojej rezerwacji po ciągłym wymienianiu, byłam zdenerwowana nieustannie, ale wreszcie sfiniszowaliśmy.

Staliśmy przy odprawie, okleili wózek, looknęli na ssak i baterię, puścili dalej.
Miła pani prowadziła nas przez pola do osobistej kontroli, żebyśmy nie musieli stać w kolejce.

Przeszłam przez bramkę, pan w rękawiczkach zawołał panią w rękawiczkach (pan się wstydził...? ;), by mnie przeszukała. Pani dotknęła mi nóg tak delikatnie, że powiedziałam z uśmiechem "śmiało", poprosiła, żebym podniosła rękę, więc podniosła mi ją mama, drugiej ręki już nie musiałam podnosić, mama jeszcze odchyliła mi plecy i po sprawdzaniu. Mnie. Bo pan w rękawiczkach dotknął se jeszcze wózek i poszłam dalej.
Mogłabym spokojnie przemycić co najmniej kilogram amfy.

Ponieważ przy rezerwacji biletów zaznaczyliśmy, że chcemy skorzystać z asystenta osoby niepełnosprawnewnej, to przy wyjściu z gejta czekał na nas pan i poprowadził windą do airbusa. Tym środkiem lokomocji prócz mnie jechało jeszcze 4 wózkowiczów (do Rzymu), na całym lotnisku widziałam ich dużo, najwięcej jak do tej pory, natomiast z rurką: na lotnisku, terminalu, airbusie, odprawie i na lotnisku byłam jedyna :).
Czułam się wyróżniona.

Po strasznie głośnym przejściu z airbusa wprost do samolotu siedziałam już spokojnie na swoim miejscu i spoglądałam w okienko.



Obsługę z Polski mieliśmy włoską, pan od czegoś tam powiedział tylko, żebyśmy przy starcie i lądowaniu trzymali respi, który stał na podłodze, by się nie przemieszczał, a w czasie lotu pełen luz. Pomachał do mnie ze słynnym "ciao" na ustach i... pofrunęłam.

Za dwie krótkie godziny przesiadłam się na zastępczy wózek do włoskiego airbusa i płynęłam w falach otaczającego mnie SŁOŃCA...

poniedziałek, 2 września 2013

I believe I can fly

I believe I can fly
Odkąd mam fajny, nowy-stary wózek podarowany od znajomych, w którym niespodziewanie nie drętwieje mi noga, odkąd zdizajnowałam, podrasowałam i odpicowałam swoją brykę, odkąd zobaczyłam, że wytrzymuję siedząc i się  przemieszczając po dworze nawet 8 godzin, to robię to. Wychodzę, jeżdżę, zwiedzam, odwiedzam, próbuję i sprawdzam.

Za dużo, by pisać o każdej eskapadzie, ale chcę opowiedzieć o tym, co najbardziej mnie cieszy lub śmieszy. Czasem denerwuje, nigdy smuci - ponieważ smucę się tylko ze swojego powodu, z powodu ludzi mi bliskich, z powodu choroby, niemocy... Nigdy przez kogoś kto jest dla mnie nikim.

Jednego piątku 2 tygodnie temu wybrałam się z p. Małgosią do Madzi, koleżanki, która założyła swój salonik masażu, terapii - do którego zresztą zapraszam Radomian i okolicznych, na Ustroniu, pod tym adresem.
Trzeba było ode mnie przejechać pół miasta autobusem, żeby się tam dostać, ale było warto zobaczyć się "po dość długiej podróży" i dowiedzieć się, że moje stawy są w nienajlepszej formie :)
Madzia naświetliła mi lampą wszystkie możliwe miejsca na kręgosłupie, głowie, rękach, wszędzie czułam ciepło, co nie jest dobrym znakiem, a w niektórych miejscach miałam czerwone ciało oznaczające zwyrodnienia, czy coś takiego.
Magrancza (tak, tak, z włoskiego!) zaprasza do profesjonalnej regeneracji :)

Następnie pojechałam zrobić opłaty, zjeść zupę-krem, odwiedzić babcię, dziadka i jedną czytelniczkę bloga, pobiegać po fontannach! (p. Małgosia długo nie mogła uwierzyć, że dała mi się na to namówić :P)

 i odebrać nowe okulary.
Mhm, znowu byłam zmuszona oglądać panią, ale było całkiem wesoło dzięki p. Małgosi, ponieważ nie uprzedzając mnie wcześniej, że ma taki plan, u okulisty zwróciła się do mnie "pani Asiu". Znając niedawną historię chciała tamtej dać do zrozumienia i pokazać, że jestem dorosła, to było fajne, ucieszyło mnie, że wczuwa się w moje... hmm... potrzeby? Ale nie wytrzymałam i zaczęłam się śmiać :D Odpowiedziałam z trudem, potem p. Małgosia jeszcze raz z pełną powagą tym samym sposobem odezwała się do mnie i wiecie, jaki był efekt tych starań?
- Chcesz takie etui? Proszę, możesz sobie wybrać.

Pfff... Niedługo będzie lek na nieuleczalne SMA, ale nie słyszałam jeszcze o próbach klinicznych nad lekiem na głupotę.
A szkoda...

Kiedyś tam pojechałam na targ - Radomiak! Byłam na nim ostatnio na pewno dużo przed tracheotomią, a że ciuchów zapragnęłam, to kupiłam dwie pary spodni spędzając na targu całe 10 minut :D. Jestem konkretna, jak facet. I dobrze.
Potem do kolegi na pieszo ładny kawałek, z nim do Galerii na lody i gorącą czekoladę (muląco słodka!, ACZkolwiek dobra :), do toalety podładować trochę respi... Swoją drogą, chciałabym być na jeden dzień normalnie niepełnosprawna, żeby móc ocenić, czy takie dostosowania w kiblach są pomocne tradycyjnemu wózkowiczowi, bo chociażby - lustro.
Chciałam się przejrzeć i p. Małgosia mówi, "Asia, chodź, tu jest lustro, zaraz cię ustawię i zobaczysz". Hmm... spoglądając na nie, mówię, że raczej jednakowoż powątpiewam. P. Małgosia wyciągnęła moje biedne plecy pod pachy tak, że z wyprostowanym kręgosłupem na pewno byłam równa zwykłemu niepełnosprawnemu i widziałam guzik. Nic, znaczy. Nie głupota?

Potem znów na Galerię - nie powstrzymałam się przed kupnem ślicznej, złotej, przepaski do włosów i bransoletki z Wieżą Eiffla (ten motyw mam jeszcze na dwóch bluzkach, kolczykach, plakacie na drzwiach, tapecie mobilnej i będzie na kołach... może kiedyś spełnię wyjazd marzeń...?) i znów pieszo do domu.

A w ostatni piątek odwiedziłam mamę w pracy i moją trzymiesięczną pracę, która - jak się okazało po jeździe autobusem - znajduje się na końcu świata :P.
Niestety nie było dziewczyn, trochę mi się nudziło, ale za to porozmawiałam z panem Robertem (pozdr ;) i byłym mym szefem :).
Ksiądz dyrektor (ależ to toruńsko brzmi! ;) ku mojemu skrępowaniu oznajmił, że czyta bloga i oboje stwierdziliśmy, że nie wiemy  czy to dobrze, czy źle ;). Ale cóż, public is public.
I migliori auguri :)


Na końcu, na moim osiedlu, dokładnie przed przystankiem spotkałam znajomego, którego nie widziałam od tracheotomii w ogóle.
Myślałam, że powiemy sobie "dzień dobry" i cześć pracy, ale pan Jurek zatrzymał się, nachylił, ujął moją dłoń, pocałował ją, zapytał, jak się czuję, pocałował ją, powiedział "nie poddawaj się, aniołku", pocałował ją... i bez pożegnania odszedł.
Ta subtelna, delikatna, cicha, wymowna scena odgrywała się na oczach siedzących na przystanku 1,5 metra od nas ludzi, a ja, nie wiedząc czemu, miałam zaciech do samego domu :)
Domyślam się, że dlatego, że ten dorosły, poważny mężczyzna miał w nosie wszystko naokoło :)


A za chwilę, o 12. 40, po wielu perypetiach, wydzwanianiu, ustalaniu, denerwowaniu i stresowaniu będę siedziała w samolocie...
Tym razem zabieram ze sobą Karata, niech chłopak zobaczy Rzym :)
Jak to mówią, "do trzech razy sztuka", więc myślę, że to będzie moja ostatnia zagraniczna wycieczka i dlatego chcę ten czas wykorzystać do cna...

Kompletnie się nie boję, lubię latać, ale jakbyście pomyśleli o mnie, gdy będę w przestworzach, to byłoby miło :)


Arrivederci!






Copyright © ACZkolwiek - kocham życie! , Blogger