środa, 2 października 2013

Rzym, cz. V - Przełamywanie siebie czasem się opłaca

Sobota przywitała nas megagigantycznym skwarem i stojąc pośrodku koloseum z lejącym się potem po plecach śmiałam się z cioci wspominając jej słowa jeszcze sprzed wylotu: "Asik, dobrą porę na Rzym wybrałaś, teraz już nie ma upałów, dochodzi do 30 stopni". :)

Jasne, że widziałam już koloseum, ale nigdy nie miałam okazji zobaczyć jego wnętrza, ponieważ albo trwał remont, albo było zamknięte tego akurat dnia. Teraz się uparłam i weszłam z mamą za darmo, gdyż osoby niepełnosprawne wraz z jednym opiekunem mają wstęp wolny do m.in. koloseum, Forum Romanum, Palatonu, Kapitolu i różnego rodzaju muzeów.

Troszkę byłam zawiedziona, bo spodziewałam się wyjść na dużą, przestronną arenę, a taka na pewno była, tylko gdzieś na dole, w podziemiach. My za to oglądaliśmy gruzy, ruiny, pozostałości po ówczesnej budowli i to też robiło wrażenie, ale nie na mnie. Dostrzegłam, że jacyś ludzie stoją nie tylko wysoko nad nami, ale też na samym dole, gdzie widać było wyraźny chłód, znaczy - naprawdę nisko.
Zaczęłyśmy więc szukać jakichś schodów prowadzących w innym kierunku, obeszłyśmy cały nasz poziom i na nic nie natrafiłyśmy.
Żadna obsługa, kierownictwo, ochrona tam się nie pojawiały, więc postanowiłam zapytać przypadkowego turystę, czy wie, jak można zejść niżej. Ponieważ nie mam jeszcze takiego zasobu włoskiego słownictwa, to zwróciłam się do jednego pana po angielsku i trafiłam w dziesiątkę, bo pan był anglojęzyczny z doskonałym akcentem, jednak to mi niewiele pomogło, gdyż sam chciał i nie wiedział jak się dostać piętro niżej :). Pewnie musielibyśmy całkiem wyjść z koloseum i wejść zupełnie innym wejściem.

 
 Ponieważ upał nam już doskwierał niemiłosiernie postanowiliśmy obejrzeć tylko cele pradawnych, chrześcijańskich wojowników i opuścić miejsce przelewu krwi, by z polskimi znajomymi znajomych udać się na lampkę wina przy zacienionej restauracji.

Po tymże rozgrzewającym napoju, upoceni jak... małe różowe zwierzątka udaliśmy się - po drodze kupując dla mnie lasagne na wynos, coby potem zmielić - na wzgórze w dobrze nam znane miejsce przystankowe, by nieco odsapnąć, wszak jechałam już na kondycyjnej rezerwie.

Tego dnia siła mojego optymizmu przepadła w nicość (ja też nie wiem dlaczego) i na wieść, że "o 19.00 idziemy na czuwanie z papieżem, na zapowiedzianą przez niego modlitwę o pokój", powiedziałam NO WAY! Mam w nosie, nie chce mi się iść, nie chce mi się modlić, nie chce mi się czuwać, nie chce mi się myśleć, nie chce mi się kontemplować, nie chce mi się robić nic świętego. Chcę leżeć i jeść, jestem głodna, zmęczona i wkurzona.

Poleżałam, pojadłam, uspokoiłam się, ale nadal chciałam wracać do domu, a nie drałować na plac.

Minęło trochę czasu, zbliżała się godzina rozpoczęcia modlitwy z Franciszkiem, ustaliliśmy, że ja z mamą jadę do domu, a reszta ekipy pójdzie na czuwanie.
Ale znowu zaczęły mi się kotłować myśli, miałam naprawdę duży dylemat, bo z jednej strony nie miałam nastroju duchowego do przeżywania tego, co miało tam się odbywać, wręcz przeciwnie, byłam nastawiona mega-anty do całego pomysłu. Z drugiej strony, po pierwsze nie chciałam odbierać tego mamie, po drugie, napisałam na wstępie cyklu "o Rzymie", że chcę wykorzystać ten wyjazd do cna. A to oznacza uczestniczenie we wszystkim. Nie omijanie, nie odpuszczanie.

Postanowiłam, że ok, pójdę, najwyżej wcześniej wrócimy, bo przecież nie trzeba być cały czas, można sobie pójść na godzinkę.

Czuwanie miało rozpocząć się o 19.00, na plac św. Piotra wpuszczali od 16.00, my byliśmy na miejscu o 18.45 - wszyscy już elegancko siedzą na swoich miejscach, mrowie ludzkości, a my jak te sierotki, jako ostatni się dokołysaliśmy i chcieliśmy tylko gdzieś przy murze...

Postanowiliśmy wcześniej, że choćby nie wiem co, to się kurde nie rozdzielamy. Jesteśmy w piątkę i nie ma tak, że ja z mamą będziemy sobie bliziutko, a reszta gdzieś tam na końcu.

Kiedy weszliśmy Kawalerowie Maltańscy poproszeni przez ciocię "żeby bliżej jakoś" powiedzieli, że va bene, ale due persone - ja i mama, w sensie. Na to my, że mamy respirator, ssak, baterie, no i wózek ktoś musi prowadzić - nie damy rady we dwie. Starszy pan poszedł gdzieś zapytać kogoś wyższego rangą, a w tym czasie, gdy my staliśmy niepewni swojego dalszego losu, podszedł do mnie młody, śniady Włoch i przez dłuższą chwilę kucał przy wózku czekając, aż odwrócę do niego swoją nieświadomą, zapatrzoną gdzieś twarz. Nie mógł się doczekać, więc dotknął mojej ręki, a gdy odwróciłam się ku niemu, z przemiłym uśmiechem pocałował mnie, powiedział "ciao" i zniknął zostawiając mnie oniemiałą z zachwytu...

Po chwili wrócił starszy pan i z zadowoleniem zaprosił całą naszą gromadkę do przejścia dalej.
Szliśmy za nim, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy... Tak długo szliśmy... I doszliśmy przed sam ołtarz, przed fotoreporterów, do pierwszego z najpierwszych rzędów. Przed nami był tylko Franciszek.

Zawsze na takich imprezach to wygląda tak: wózek, krzesło, wózek, krzesło, wózek, krzesło...
Teraz wyglądało tak: wózek, krzesło, wózek, krzesło, wózek, krzesło, krzesło, krzesło, krzesło.

Śmialiśmy się z niedowierzania, że NIGDY SIĘ TAK NIE ROBI! Nie ma wyjątków, nie może wejść tyle osób i to tak o!, tak po prostu, bez wejściówek, tak na prośbę, na słowo jakichś zwykłych Polaczków i to na ostatnią chwilę.

Czy ktoś jeszcze wątpi w słowa "ostatni będą pierwszymi"? ;)

Siedziało mi się doskonale, nic nie bolało, nie miałam dużo wydzieliny, czułam się jak V.I.P. i już wiedziałam, że dotrwam do końca, do 23.00.

Ciocia siedziała przy mnie, tłumaczyła co ważniejsze, śpiewałam po Włosku z książeczki szlifując język i wcale mi się nie nudziło.

Tak strasznie wcześniej zmęczona i niechętna dotrwałam do późnej nocy zachęcana oglądaniem siebie na telebimach ;) i o 00.05 dojechałam autobusem na Termini.

Hmm... Ostatni tego typu środek lokomocji odjechał nam o 00.00 i myśleliśmy już, że będzie trzeba postarać się o dużą taksówkę, żeby zmieściła wózek i nas, ale przyjaciel pobiegł na pobliski dworzec (?) metra z nadzieją, że ono jeszcze kursuje o tej porze.
Tak! Do 01.15. Wsiadamy więc błądząc po peronach, szukając wind, które owszem, są, ale non funziona.
Miałam więc frajdę z jazdy ruchomymi schodami, weszliśmy elegancko do genialnego metro, pomknęliśmy na ostatnią obsługiwaną przez nie stację Conca d'oro i postanowiliśmy, że jak wysiądziemy, to będziemy się zastanawiać, co dalej.

Ciemna noc, pusto na ulicach, obce miasto, obcy kraj, obcy język, a tu jakoś trzeba do domu wrócić.
Gdzieś po drodze, na słupie wisiała mapa okolicy, wiedzieliśmy, że jesteśmy nie daleko. Szliśmy dość spory jednak kawałek pieszo, po drodze stał nocny bar, więc zapytaliśmy o drogę na Monte Sacro, właściciel poszedł po swój GPS i odnalazł nam dokładną drogę.
Jeszcze ze dwa kilometry z buta i koła przez górki i dolinki i przed 2.00 byliśmy na miejscu.

Gigantycznie mnie jarał niekonwencjonalny sposób podróżowania z przygodami :)
Copyright © ACZkolwiek - kocham życie! , Blogger