środa, 16 września 2015

(niestety) Nieznajomy

Stoję jak kretynka przed placem zabaw i patrzę na Daniela, gdy nagle przechodzi CHŁOPAK.
- Cześć, Asia!
- Cześć.
- Hej.

Odpowiedziałam udając wolność i swobodę mimo, że nie miałam pojęcia do kogo mówię, ponieważ ów chłopak przechodził za mną, zanim bym się odwróciła, dawno by przeszedł.

Jednak kolega (być może mojego brata) ewidentnie chciał, żebym na niego spojrzała, szedł powoli, odwracał się, czekając. Gdy wreszcie zdecydowałam się na ten desperacki czyn i sprawdzenie co za typ zna moje imię - pomachał mi z uśmiechem pod tytułem "To ja" i odszedł w nieznaną dal.

Do tej pory nie wiem, kim był.

A przecież mogłam zawołać, zapytać, poznać imię chociaż.

Czy nigdy nie minie mi nieśmiałość...?
Czasami to takie denerwujące.

I frustrujące, gdy przez najbliższe godziny będę się bezowocnie zastanawiać, co to za CHŁOPAK.

czwartek, 10 września 2015

Być Przyjacielem

Od jakiegoś czasu noszę się z zamiarem wplatania w reportaże z wydarzeń swoich osobistych przemyśleń na jakiś temat.
Ponieważ niewiele myślę, to nie wiem, jak to wyjdzie na dłuższą metę, ale akurat dzisiaj mam okazję.
* * *

"Im więcej będziesz pra­cował, służył, poświęcał się, im bar­dziej będziesz sta­rał się żyć uczci­wie - tym łat­wiej os­karżą cię, żeś cudzołożnik, oszust, kłam­ca, cham i bez­czel­ny, a przy­naj­mniej nie całkiem nor­malny al­bo dziwak.

Czy z te­go wy­nika, że masz re­zyg­no­wać z ta­kiego postępo­wania? Nie, bo byłbyś po­dob­ny do fa­ryzeu­szy, którzy wszys­tko czy­nią, aby być widziani przez ludzi. Tyl­ko wiedz, że tak jest. Załóż to so­bie od sa­mego początku, żebyś się po­tem nie zdzi­wił. Na po­ciechę po­wiem ci, że zaw­sze się znaj­dzie ja­kaś Mag­da­lena, ja­kiś Jan, który cię zo­baczy w praw­dzie i zachwy­ci się tobą. Ale to już tyl­ko na po­ciechę, żebyś się nie załamał.
"
- Mieczysław Maliński

"Mądry człowiek poszu­kuje po­mocy pomagając."
- Terry Goodkind

"My nie ty­le pot­rze­buje­my po­mocy przy­jaciół co wiary, że taką po­moc możemy uzyskać."
- Eikur

Z doświadczonej pomocy mnie i przeze mnie udzielanej wnioskuję, że pomoc to jest niekontrolowany odruch serca.
Albo chcę, albo nie chcę jej udzielić.
Jeżeli nie chcę - nikt mnie nie zmusi, żebym to zrobiła. Jeżeli zmusi - to już nie jest pomoc, tylko przymus.
Jeżeli chcę - sama wybieram komu, kiedy, jak i na ile. Jeżeli wybieram - to jest wyłącznie moja sprawa i mam prawo oczekiwać, jak moja pomoc zostanie wykorzystana, ale chyba tylko w wypadku pomocy finansowej.
W innym wypadku nie mam prawa oczekiwać, bo jak wykorzystana zostanie moja pomoc, to sprawa wyłącznie otrzymującego pomoc.

Oczywiście cudownie byłoby, żeby wszyscy myśleli tak, jak ja, wykorzystali mój odruch serca w najlepszy możliwy sposób i byli dozgonnie wdzięczni.

Jeżeli dam bezdomnemu pieniądze na jedzenie wierząc, w swej naiwnej dobroci, że jest głodny, a on wyda je na wódkę... cóż, to on będzie głodny, to on będzie się niszczył, to jemu pozostanie na sumieniu poczucie winy (albo przynajmniej niepewność, że następnym razem nie uda mu się mnie oszukać). Mnie pozostanie dobry uczynek na koncie i spokojne sumienie.

Gdy komuś pomagam, pomagam głównie sobie i mimo, że chciałabym, aby moja pomoc była dobrze wykorzystana, to jest to rzecz drugorzędna, najbardziej liczy się dla mnie moja dobra wola, ja mam zaliczone punkty, mi się robi dobrze.

Gdyby nawet mi przyszło do głowy wypominanie komukolwiek, nie mówiąc o przyjacielu, swojej pomocy, to po fakcie spaliłabym się ze wstydu.

Mam kilku przyjaciół, najczęściej nie mają zielonego pojęcia, że kiedyś, w jakiś sposób mi pomagają, robią to bezwiednie, po prostu będąc ze mną, będąc takimi, jakimi są, jakimi ich cenię.

Jeden z nich powiedział mi jakiś czas temu: "To po co ja Ci pomagałem? Ze swoim czasem możesz robić co zechcesz, możesz go marnować, ale mój mogłabyś już bardziej szanować".
Jego pomoc nie poszła na marne, tylko potrzebuje czasu. Tym bardziej zrobiło mi się przykro i czułam trzask na twarzy z otwartej dłoni.

Dalej się już nie odezwałam, bo jak?

"Chciałem Ci pomóc a ty się fochasz. Jeśli nie widzisz różnicy między pomocą a marnotrawieniem czasu to trudno"

No... nie widzę, bo dla mnie JAKAKOLWIEK pomoc, to nie marnotrawienie czasu...
Trudno.
 * * *

Zatem, jeśli bezwarunkowo pomagają mi prawdziwi przyjaciele, rodzina, znajomi, których znam, z którymi się widuję, mogę porozmawiać, odwdzięczyć się jakąś pomocą, to tym bardziej dziękuję Wam - czytelnikom blogu, których w ogromnej większości nigdy nie spotkam, których nie znam nawet z imienia, którzy niczego ode mnie nie oczekują dając mi w niekontrolowanym odruchu serca swoją pomoc na https://zrzutka.pl/zabieg-korekcji-wzroku-ypy4v7

Bo Przyjaciel po prostu pomaga.

środa, 2 września 2015

Bajeczne Pojezierze

Bajeczne Pojezierze
Zaczęłam wakacje w górach, skończyłam na Mazurach.
A właściwie na pojezierzu suwalsko-augustowskim, jak mnie z nie ukrywanym wyrzutem poinformowano, gdy tylko otworzyły się drzwi samochodu u celu podróży.

Po przeczytaniu mojego wpisu na FB, że wyruszam na Mazury, przyjaciele, którzy mnie na owych - rzekomych - Mazurach gościli, z serdecznym oburzeniem stwierdzili, iż muszą mnie zreformować, a wyników reformacji, tj. wyjaśnienia publicznego oczekują na blogu.

Zatem wszem i wobec informuję i objaśniam: Spędziłam beztroski tydzień z dumnymi Pojezierzanin... z ludźmi z Pojezierza Suwalsko-Augustowskiego!

Bo ludzie z Pojezierza są dumni z faktu, że są z Pojezierza, a nie z Mazur.
Jaka jest różnica? Nigdy tej mądrości nie zdoła posiąść mój mózg. Mogę się tylko domyślać, że taka, jak między radomskim i kieleckim - wyłącznie terytorialna, bo ograniczenia umysłowe te same.

Do rzeczy.

Nie ma żadnej konkretnej rzeczy.
Wyszłam z samochodu i zobaczyłam zieleń.
Zieleń.
Zieleń.
Zieleń.
I zieleń.
Lasy dookoła domku, w którym mieszkałam.
Od razu powitała mnie białoruska sieć telefonii komórkowej i zostałam natychmiast odcięta od Internetu.
Spacerowałam, opalałam się, słuchałam ptaków, obserwowałam deszcz spadających gwiazd, którego nie udało mi się zaobserwować, bo akurat tej i następnej nocy nie chciały spadać, tak, jak to zwykle w tym czasie i w tym miejscu - zero latarni, bloków, chmur i wszelkiego innego, przeszkadzającego, miastowego badziewia.

Cisza.

Pojechałam do Mikaszówki "A może by tak do Mikaszówki...?" - Jan Paweł II
Która jest oddalona od Rudawki jakieś 10km.

Ksiądz, który został mi przedstawiony, po obejrzeniu moich kolczyków, rudych włosów i tatuaży powiedział jedno zdanie: "Asia, jakbyś była zdrowa, to byś bez przerwy zmieniała chłopaków, byłaby Sodoma i Gomora".
Jedno zdanie potrafi zbliżyć ludzi. Bardzo się polubiliśmy, a ja od owej wiekopomnej chwili zostałam naznaczona przydomkiem "Sodoma i Gomora".

- "Tak na mnie wołają! Ludzie spoza tego miasta - pewnie oni rację mają!"

Jeździłam po pięknym Augustowie - w tamtym roku chyba został odznaczony jako jedno z najpiękniejszych polskich miast.
Odznaczenie słuszne.
Zjadłam obiad w słynnej restauracji ALBATROS, mimo, że nawet nie jestem podobna do pięknej Beaty.
 
Płynęłam gondolą, która okazała się Czaplą.
Poważnie, zobaczyłam nazwę gondoli dopiero, gdy do niej wsiadłam, a raczej wniosło mnie trzech muskularnych marynarzy.
Przez półtorej godziny płynęłam po Kanale Augustowskim, od czasu do czasu z siłą bujana przez fale, wypatrywałam afrykańskich krokodyli w zaroślach zaułku, do których Gondola miała dostęp, w przeciwieństwie do statków, zamykałam oczy, czułam słońce i wiatr na twarzy, włosy fruwały na opartej, odchylonej głowie...
Muszę skończyć, bo odpływam.

Któregoś dnia wybraliśmy się spacerem na granicę.
Byłam tam 15 lat temu. Wspomnienia odżyły, choć wszystko się tam zmieniło. Zagospodarowane, pozamykane, postawione flagi, maszty, kostka brukowa i obserwująca nas ochrona.
Po okazaniu dokumentów wpuścili nas za bramę.
Wstąpiłam na Białoruś.
Wracając znów poznałam kolejne miejsce, drogę, szlak, jezioro, strumyk, bicze wodne... które w każdym razie powinny tu być, ale już ich nie ma, teraz kanał zamknięty, wstęp wzbroniony.
Tak mało mam wspomnień, nie pamiętałam kompletnie domu, podwórka, okolicy... Ale przynajmniej tych kilka miejsc pamięć zdołała odświeżyć.

Co wieczór, po całym upalnym dniu oglądałyśmy we cztery kobiety filmy bollywoodzkie i nie tylko.

Pani Helenka, na którą wszyscy mówili "babcia" gotowała specjalnie pode mnie, i nawet zupy, których nie lubię, ona robiła tak, że się zajadałam. Ciocia-przyjaciółka wmuszała we mnie kompot z mirabelek wiedząc, że za mało piję.

Poznałam na nowo "dzieciaki"... Kiedyś się bawiliśmy w teatr odgrywając "Romeo i Julia", teraz wszyscy jesteśmy dorośli...

To był piękny tydzień.
Ale 15 lat temu był bajeczny.


piątek, 28 sierpnia 2015

Jest pierwszy!

Jest pierwszy!
Z radością pragnę zawiadomić, że dzięki osobie, która wpłaciła wczoraj na https://zrzutka.pl/ypy4v7 100zł, a która ukryła swoje dane, dobrnęliśmy do pełnego TYSIĄCA!

            Jeżeli to czytasz, Cudowna Osobo, to wiedz, że BARDZO CI DZIĘKUJĘ!


P.S. Podczas pisania tego postu wpłynęło kolejne 20zł zapoczątkowując drugi tysiąc :)
Wszystkim, którzy przyczynili się do powstania tej cyferki z całego serca dziękuję - każde ujawnione nazwisko mam w pamięci, a nie ujawnione w sercu

niedziela, 9 sierpnia 2015

Intro-, ekstra- i najlepsiejszy

Intro-, ekstra- i najlepsiejszy
Od października zaczynam studia filologii angielskiej!

W którymś tam poście pisałam, że powiedzenie "do trzech razy sztuka" nie jest moim ulubionym, bo ja próbowałam podjąć studia 4 razy, ale wszystko ma swoje granice, moja cierpliwość i determinacja również, więc już piąty raz próbować nie będę.
Dlatego oczywiście spróbowałam 5 raz.

I odwrotnie, niż dotychczas wszystko idzie, przynajmniej do dzisiaj, jak po maśle, a jedyną osobą, która widzi jakiekolwiek problemy jestem ja.

Poza tym od kilku miesięcy robię kurs informatyczny z kierunku Informatyka biznesowa i z 13 egzaminów zdałam już 8.

Oprócz pracy zawodowej i Adopcji Serca, o których wie pewnie większość stałych czytelników tego bloga, koordynuję pewną grupę.

W tak zwanym międzyczasie powtarzam włoski, bo nie miałam z nim kontaktu przez dwa lata, a właśnie poznałam jednego, przystojnego Włocha, więc miło by było móc porozumiewać się z nim w jego języku.

No i książki trzeba czytać. Tym bardziej, jak się to lubi.

Piszę to wszystko nie po to, żeby się chwalić (mam nieustanną schizę na tym punkcie), ale dlatego, ponieważ część ludzi, zwłaszcza tych bliższych moich kolegów i koleżanek, ma lekki żal, że po bardzo długim czasie, przy okazji w jakiejś rozmowie dowiadują się, że robię to lub tamto, że nie mam tak dużo czasu na rozmowy, jak mogłoby się wydawać, że to nie jest tak, że nie chcę.

Ale.
Druga część ludzi sądzi, że jestem ekstrawertykiem, ze względu na blog.
A Wy jak uważacie?
Czy na blogu piszę o swoich uczuciach, smutkach, bólach, miłościach, nienawiściach i tęsknotach?
O najbliższych ludziach, o tych osobach, które kocham i jakie przeżycia mam z nimi związane?
Co jest wyznacznikiem intro- i ekstrawersji?

Wpisy na ACZkolwiek... byłyby dużo częściej, jeżeli chociaż w 50% przypadków, gdy się powstrzymuję, żeby o czymś napisać - po prostu pisała.

Ale nie mam ekshibicjonistycznej duszy.
Więc po co prowadzić blog? Też się nad tym zastanawiałam - również na tym blogu.
I pewna Monika - choć w ciągu kilku dni nie tylko ona, ale ona najmocniej - dodała mi otuchy w odczuwaniu sensu istnienia... bloga ;)
Monika, sporo starsza ode mnie, będzie za kilka dni (a może jutro?) przechodzić zabieg tracheotomii i bardzo się go obawia.

Moniko, razem z Tobą czuję jakiś rodzaj niepokoju i myślę, że będę tak miała już zawsze, gdy dowiem się, że ktokolwiek będzie musiał przez to przejść.

To oczywiście NIE MUSI być trauma. Ale w moim przypadku była, dlatego nie dziwcie się mojemu podniosłemu tonowi.
* * *

Ku radości:
- jutro wyjeżdżam na Mazury, do wsi o cudownej nazwie RUDAwka, położonej 500m od granicy białoruskiej, będą tam lasy, lasy, lasy, jeszcze raz lasy, jeziora i brak zasięgu :)

- Dziękuję za jakiekolwiek wpłaty na https://zrzutka.pl/ypy4v7
Jest prawie 1000zł i mam nadzieję, że z Waszą pomocą będę mogła studiować już bez bólu od leżenia na okularach, bez męczenia i bez frustracji.

Ku ekstrawersji:
- Przyjechał mój "najlepsiejszy przyjaciel na całym Bożym świecie", którego nie widziałam ROK i oprócz oczywiście kilku (niestety tylko kilku) wspaniałych chwil jakie mi dał, to dał mi również najlepsiejszy prezent na całym Bożym świecie:
Ktoś odczyta skąd?
 * * *

Do usłyszenia po odrywającej od świata Rudawce!
To będzie super doświadczenie.

poniedziałek, 27 lipca 2015

Słabej ZŁOTÓWKI piękny RAJ!

W środę znów pojechałam do Warszawy, tym razem na hipotetycznie mniej miłe spotkanie, niż z Panem Hołownią, ale okazało się, że tam gdzie miły człowiek - tam jego profesja i prestiż nie mają żadnego znaczenia.

Pan doktor okulista, który badał mi oczy na wszelkie możliwe sposoby okazał się a) profesjonalistą, b) przemiłym, spokojnym, empatycznym mężczyzną.

Gdy wstawał do schematu przedstawiającego oko, aby wytłumaczyć mi wszelkie zawiłości budowy tego przebiegłego organu i wykonywanego na nim ewentualnego zabiegu - sam sobie odwracał mnie z wózkiem. Gdy wracał do biurka z powrotem odwracał mnie do siebie.
Patrzył mi w organ, zwracał się aż nazbyt oficjalnie, kulturalnie, mówił cicho, spokojnie i DO MNIE.
Nie, to nie jest oczywiste. To cały czas robi na mnie wrażenie.

Powstrzymywałam się od śmiechu, gdy tłumaczył przy tablicy szczegóły zabiegu, uśmiechałam się próbując wyobrażać sobie straszne i smutne rzeczy, żeby nie wybuchnąć na głos, gdy mówił o zagrożeniach operacji, ale gdy miałam przeczytać wyświetlane literki - nie wytrzymałam, zaczęłam się śmiać jak bałwanica, a pan razem ze mną :)

Nie wiem co to za fenomen, ale zawsze chce mi się śmiać w najmniej odpowiednich momentach.
Jak widać cała jestem zbudowana z przekory i organizm to wyczuwa: gdy wszyscy są poważni - ja nie będę!

W każdym razie, po wszystkich męczących badaniach, długich rozmowach i wielu pytaniach, lekarz stwierdził, że nie ma żadnych okulistycznych przeciwwskazań do zrobienia zabiegu, który raz na zawsze, całkowicie wyleczy mi wadę wzroku i nie będę musiała męczyć się z okularami.

Ponieważ zabieg jest wykonywany laserem i akurat u mnie ze względów bezpieczeństwa będzie trzeba zastosować najdroższą z metod, to koszt naprawy obojga oczu wyniesie 7000zł.

W tym roku PFRON nie ma pieniędzy na nic, więc wszystkie oszczędności z Avalonu przeznaczyłam na turnus rehabilitacyjny i na wózek ręczny.

W celu zrealizowania zabiegu założyłam zrzutkę na już sprawdzonej i wiarygodnej stronie www.zrzutka.pl

Świadomie podałam minimalną kwotę wpłaty 1zł, bo nie chcę nikomu dyktować, na nikim wymuszać jakiejś określonej sumy, każda złotówka się liczy.

Drodzy Czytelnicy, jeśli mogę, to chcę prosić Was o pomoc, jakąkolwiek, najmniejszą, którą można zrealizować NA TEJ STRONIE.
Tam jest wszystko napisane.

Nie chcę, żeby ktoś z Was musiał odmówić sobie obiadu, leków, ubrań, czy zabawki dla dziecka. Nie chodzi o to, żeby ktoś odczuł biedę, ubóstwo i nędzę.
Chodzi o złotówkę, dwa, czy piątkę - kawę, gazetę lub kolejnego papierosa.
Drobne, ale systematyczne wpłaty zrobią tyle, albo jeszcze więcej, niż jednorazowa większa suma, której odczuwalny brak zniechęci do dalszej pomocy.

PRAGNĘ, żebyście Wy ze swoją pomocą czuli się dobrze.

Dziękuję za KAŻDĄ ZŁOTÓWKĘ!

sobota, 18 lipca 2015

De­ter­mi­nac­ja tańczy na os­trzu szpilki

De­ter­mi­nac­ja tańczy na os­trzu szpilki
ACZkolwiek płyniesz dalej, a ja muszę się zanurzać i wynurzać z twoich fal.

Chwilę temu był przypływ i mogłam pocieszyć się spontanicznym i nieplanowanym wtargnięciem (tak, wtargnięciem) na Stadion Narodowy.

Nie miałam szans tego wcześniej opisać, ale po spotkaniu z Szymonem Hołownią zaczęliśmy szukać piętra, na którym zostawiliśmy samochód. Ponieważ Galeria Stadionu Narodowego posiada 2 kondygnacje w górę i 4 w dół, to sprawa dotarcia do właściwego wyjścia była tak prosta, jak labirynt.

Ale dzięki temu nieoczekiwanie jadąc tunelem spostrzegłam jakieś wejście na jakiś otwarty teren. Dochodząc bliżej zauważyłam przed sobą rzędy siedzeń i z Eureką! na ustach krzyknęłam: STADION!

Nie wahając się ni sekundy wjechałam prosto na rozpościerającą się przede mną wielką, betonową przestrzeń i poczęłam drzeć się jak lew wypuszczony z klatki wprawiając w nieme osłupienie pana ochroniarza.

Pan ów najpierw próbował ogarnąć w cichości serca niecodzienną sytuację, a następnie uprzejmie poinformował, że za zwiedzanie rzędów biało-czerwonych krzeseł należy uiścić opłatę w wysokości 25 PLN.

Chyba bym była skończenie głupia, jakby taki absurd przyszedł mi do głowy.

Wjechałam po prostu, bez zastanowienia, na boisko, piszczałam z zachwytu, jeździłam jak szalona i zaliczyłam coś, czego nigdy nie miałam w planach.
I przez około 5 minut prawdziwie się cieszyłam.
Tylko odrobinę mniej, niż ze spotkania z SH.

To było moje 5 minut.

Za chwilę będzie drugie.
Kolejna fala wznosząca.

Ale zanurzać też się muszę.
Żeby złapać oddech z większą desperacją, z większym pożądaniem.

wtorek, 14 lipca 2015

NIE!!!

Nie kocham cię, Życie!

sobota, 4 lipca 2015

C.d.n. - Niech tak się stanie

C.d.n. - Niech tak się stanie
Dwa tygodnie temu chciałam pojechać do Konstancina-Jeziornej na warsztaty dziennikarskie, ponieważ miał w nich brać udział m.in. Szymon Hołownia, poza tym byłoby to fajne doświadczenie.
Niestety, jak to często bywa, w tym samym dniu odbywały się inne wydarzenia w Radomiu i musiałam zostać w mieście.
To znaczy nie musiałam, tylko chciałam. Wybrałam bliższych mi ludzi i moje miasto.

Opłacało się, bo dwa tygodnie później ten sam dziennikarz miał prowadzić panel dyskusyjny w Warszawie, w Galerii Stadionu Narodowego.
Dowiedziałam się o tym z maila, którego "prenumeruję" i decyzja zapadła niemal natychmiast.

Nie wiedziałam, czy jest po co jechać, nie miałam pewności, że się do niego dobiję w tłumie ludzi, zapewne. Nie wiedziałam, czy się rozczaruję.
Chciałam nie zdjęcie, nie autograf, nie dedykację na moich wszystkich jego książkach (no jasne, że to wszystko też chciałam), ale przede wszystkim chciałam z nim po prostu (choć to właśnie jest najbardziej nie proste) spokojnie porozmawiać.

Czy będzie jakiś cichy kąt? Czy on będzie miał czas? Czy będzie chciał? Czy będę miała siłę przebicia?

Właśnie wróciłam z Warszawy.
Nie musiałam mieć siły przebicia, bo on miał czas, ochotę i kąt. I było zadziwiająco mało ludzi.
 
Było cicho, kameralnie, spokojnie i niezwykle miło.
Do zdjęcia sam się ustawił wcześniej chwytając moją dłoń (bez czekania, aż ją wyciągnę).
Rozmawiał serdecznie, cierpliwie, życzliwie i z wielką chęcią, co widać i... nie do końca słychać ;).

Dawno tak nie piszczałam, dawno nie czułam takiego szczęścia.

Czekam na "c.d.n."

 Ale nic nie ma za nic.

piątek, 26 czerwca 2015

Górskie wyżyny emocji

Górskie wyżyny emocji
Po zbyt długiej przerwie i nagabywaniu, zastraszaniu oraz szczuciu psami - piszę.

18 maja br. pojechałam pierwszy raz w życiu do Zakopanego na pierwszy w życiu turnus rehabilitacyjny. Rehabilitację ów turnus miał tylko w nazwie, ale może dlatego właśnie było tak fajnie.
Latami broniłam się przed gettami skupiającymi wszelkie jednostki chorobowe świata i podającymi 3 razy dziennie papkę z kaszy manny.
Aż tu pewnego dnia, zza siedmiu gór, zza ośmiu rzek, czyli ze Zwolnienia wyłoniła się niejaka koleżanka Karolina obwieszczając: JADĘ NA TURNUS - CHCĘ JECHAĆ Z TOBĄ!!!

Pozostało zabranie się za formalności, gromadzenie papierów, ubieganie się o dofinansowanie do turnusu, zwalnianie z pracy, bo urzędy otwarte do 16:00, moje osobiste rozmowy z dyrektorem MOPSu, by po ustaleniu i dopięciu, wszystkiego łącznie z pracą i sprawami domowymi dowiedzieć się, że nie przyznają nam dofinansowania.
Tzn. mnie i mamie.
Z Karoliną miałyśmy zaplanowane wszystko, wspólny transport, zarezerwowane pokoje, nie można było tak po prostu po DWÓCH MIESIĄCACH nerwów, aby się udało, teraz zrezygnować.

Pojechałyśmy z mamą wykorzystując Wasz 1% podatku z konta w Avalonie, za co chciałabym bardzo podziękować, ale nie umiem. Nie ma takich słów, które mogłyby wyrazić moją wdzięczność, bez waszej woli, aby wesprzeć właśnie mnie nie byłoby nic. Państwo Polskie nie pomoże. Dzięki Wam, drodzy Blogowicze, mogłam spędzić prawie dwa tygodnie w zdrowym, górskim powietrzu, rehabilitując się poprzez wielogodzinne, codzienne siedzenie, trzymanie głowy na spacerach po drogach prowadzących nieustannie w górę i w dół, jedzenie na siedząco, hartowanie odporności przez ciągłe przebywanie na naprawdę rześkim powietrzu.

Nie będę opisywać wszystkiego co widziałam i gdzie byłam, bo pomimo tego, że widoki były dokładnie takie, jakie bez przerwy opisywali mi ludzie zakochani w górach, a jakich nie potrafiłam sobie wtedy wyobrazić, to zawsze stanowi to dla mnie drugi plan.

Na pierwszym - ever, forever - są ludzie.
Dlatego zachwyciłam się Panem Misiem na Krupówkach, ponieważ pan ten nie tylko był nadzwyczaj uprzejmy i robił ze mną co chciałam (no może bez przesady), ale też okazał się Panem z Mocą, czyli niby bioenergoterapeutą... albo czymś biopodobnym.
Ale troszkę go zawiodłam, ponieważ jestem odporna na wszelkie ciepła (oprócz tego wydobywającego się z dłoni, która trzyma moją dłoń, never mind), więc gdy pan pytał, czy czuję ciepło: -nie. Trzeba się rozluźnić i odprężyć: - jestem rozluźniona i odprężona. Ohoho, zaraz by mi tu usnęła! Nie chce mi się spać.
Jedynym dziwnym objawem, który zawsze towarzyszy mi przy takich przedstawieniach jest niczym nieuzasadniony śmiech.

W każdym razie pan był miły i wierzący, dlatego nie odbieram mu czci, chwały i talentu, tylko zwyczajnie do mnie nie docierają żadne transcendentalne ekscesy, o czym się wielokrotnie przekonałam.

Za czas niedługi, też na Krupówkach (byłyśmy tam prawie codziennie) dane mi było nieoczekiwanie robić za takiego Misia, gdy może 4-letnia dziewczynka wbiegła, WBIEGŁA! mi prawie na kolana. Momentalnie chwyciła mnie za obie dłonie i opierając się na moich kolanach wpatrywała się we jak nie przyrównując... w anioła.
Bo to nie było spojrzenie jakich setki. Dzieci patrzą na mnie z zaciekawieniem, zdziwieniem... na tym poprzestanę, a ta mała miała takie dziwne coś w oczach.
Wyciągnęła jedną rączkę do mojej rurki, ale odgoniona, dotknęła znów włosów...
Ja oniemiała tym nagłym wtargnięciem w moją przestrzeń chciałam jakoś szybko zareagować i zapytałam "cześć, jak masz na imię?", ale dziewczynka najwyraźniej była też oniemiała.
Po kilku chwilach doszedł do nas jej przystojny tatuś i zapytał z wielkim zacieszem i pewnością jakby to była najnormalniejsza rzecz pod zachmurzonym słońcem, czy możemy sobie zrobić zdjęcie na pamiątkę.
Tak oto zrobiłam konkurencję Panu Misiu ;)
Byli też chłopaki z Rosji.
Cały czas chodziła za mną chęć zobaczenia i posłuchania na żywo góralskiej muzyki, ale wszędzie słychać było tylko nuty puszczane z odtwarzacza w knajpach.
I wreszcie podczas spaceru usłyszałam takie jakieś inne... kojące dźwięki.
Idziemy, szukamy, aż naszym oczom ukazały się schody, a na nich młodzi mężczyźni z dwoma gitarami i bębenkiem. Rosyjska melodia jaką z nich wydobywali była tak urzekająca, że nie mogłam się od nich oderwać. Stałam przed chłopakami i patrzyłam na nich jak zaczarowana.
Dopiero tu jakaś energia zaczęła na mnie działać.
Mimo, że to nie człowiek, to nie mogę o niej nie wspomnieć, bo na człowieka działa jak ta rosyjska muzyka: urzekająca Owieczka.
Przypomniała mi czasy, gdy jako mała dziewczynka trzymałam na kolanach małego szczeniaczka, który jeszcze nie otwierał oczu. Ssał mój palec, a ja rozpływałam się czując na sobie matczyną odpowiedzialność za pieseczka, który nie ma swojej mamusi.
Ponieważ teraz jestem trochę starsza, to i Owieczka nie była tak delikatna jak pieseczek, lizała, ale i podgryzała mi palce do tego stopnia, że zgryzła lakier do paznokci :) i zostawiła dłoń czerwoną jak rak ze śladami ząbków.


* * *

Pojechałyśmy same cztery kobiety, dałyśmy radę ze wszystkim, a szczególny podziw i uznanie należy się mojej mamie, która prowadziła samochód przez całą drogę Radom-Zwoleń-Radom-Zakopane-Radom-Zwoleń-Radom. I po całym zakopiańskim mieście.
I po tragicznie zakorkowanym Krakowie, w którym się zatrzymaliśmy w drodze powrotnej.

Pomimo, że Karolina i jej mama jechały niby ze swoją zwoleńską grupą, to tak naprawdę my tworzyłyśmy swoją osobną, czteroosobową, najlepszą grupę, wszędzie jeździłyśmy we cztery, a reszta ludzi przy okazji wspólnych posiłków (nie były to papki z kaszy manny) pytała skąd właśnie wracamy i dokąd jutro jedziemy. Mówili, że jesteśmy najbardziej aktywne ze wszystkich.
Bo najczęściej wychodziłyśmy po śniadaniu i prosto z dworu wpadałyśmy w kurtkach, płaszczach, butach na stołówkę na obiad lub kolację.
Panie kelnerki były też mega fajne, gdy kolejny raz przepraszałyśmy za spóźnienie, jedna pani podając nam cały czas ciepły posiłek zaśmiała się mówiąc "spoko spoko, w porównaniu do innych dni i tak jest dzisiaj dobrze" :)
Aktywność objawiała się jazdą kolejkami na Gubałówkę, Kasprowy Wierch (spodziewałam się naprawdę bardziej ekstremalnych warunków po tej kolejce, ale mama i tak piszczała ;), wyprawą w Dolinę Chochołowską, Morskie Oko, kino 7D (emocje niesamowite), Domek Do Góry Nogami, Wielka Krokiew, Krzeptówki oraz wciąż i nieustannie, drinki i obiady na Krupówkach.

Okazało się, że turnus rehabilitacyjny nie musi być gettem i choć było kilku... osobliwych osobników, i na początku patrzyłam na wszystko dokoła tak, jak na mnie patrzą czasem niektóre dzieci, to wiem, że wystarczy swoja ekipa, aby wiele rzeczy nie miało znaczenia.

           Krupówki                               Krupówki 2                        Kolejką na Gubałówkę

  Przed wejściem do kolejki             W kolejce                               Na szczycie

 
            Gubałówka                             Kino 7D                           Kasprowy Wierch

                                                Kasprowy 2                            Kraków

                                                                  Koniec przygody
Copyright © ACZkolwiek - kocham życie! , Blogger