środa, 25 września 2013

Rzym, cz. III - People are my life


W czwartek wstaliśmy o 5 rano, by cokolwiek zjeść, by o 6 wyjść z domu, by na 7.00 być na Mszy dla Polaków odprawianej przy grobie JPII.

Muszę w tym miejscu powiedzieć, że bardzo często coś się dzieje ze mną złego wtedy, gdy mam iść do kościoła. Nie na spacer, nie do znajomych, nie do sklepu.
I tak, przed czwartkową Mszą, z samego rana niewidzialny kawałek czegoś przeszkadzał mi w gardle, drapał podrażniając błony śluzowe, wywołując odruchy kaszlowe i tym samym wytwarzając duże ilości wydzieliny.
Co chwilę się odsysałam, kasłałam, łzawiłam, aż w końcu w autobusie trochę się uspokoiłam, oparłam głowę o zagłówek i siedziałam nieruchomo jakbym połknęła kija od szczotki, pilnowałam się, żebym nawet śliny nie połykała, żeby gardło się nie ruszało, żeby trochę odpocząć i modliłam się, by cyrków nie było na Mszy. Wysiedliśmy z autobusu - gardło czyste. Święty spokój.

Po zakończeniu nasz przyjaciel odpiął węzeł - czy jak to się tam nazywa - odgradzający i zabezpieczający grób Rodaka i zachęcił, byśmy śmiało wnieśli mnie po trzech schodkach do samego ołtarza i żebym dotknęła tego, którego dotykałam za życia...


Inni widząc to wcale się nie pchali, by iść za moim przykładem, tylko prosili podając różne przedmioty, byśmy dotknęli nimi grobu. Chyba czuli, że to jest wyjątkowa sytuacja i, bądź co bądź, wyjątkowa osoba, niestety.

Wyszliśmy na centrum bazyliki i czekałam z lekkim podekscytowaniem na spotkanie z kimś, kto w 2000 roku dał mi szansę przyjąć Komunię Świętą z rąk Jana Pawła II.
To są naprawdę nieliczne chwile, które tak mnie cieszą. Spotkania z ludźmi.

Ciocia poszła w jedno miejsce i przyprowadziła do mnie ks. (resztę tytułów można doczytać w Wikipedii) Konrada Krajewskiego.
Najpierw pogratulowałam mu "awansu", nominacji na arcybiskupa i jałmużnika papieskiego, następnie podziękowałam najszczerzej jak potrafię za jubileuszowy rok.

Cały czas był na moim poziomie i dobrze, bo wtedy nie czuję skrępowania i łatwiej mi się mówi, gdy widzę czyjeś oczy, a nie... wiecie.
Jego skromność i pokora pozostały niezmienne od 13 lat i to on prosił mnie o to, o co tu w Polsce gromadziłam prośby przed wyjazdem.
Uwielbiam takich ludzi... pełnych miłości i szacunku do drugiego człowieka. Godnych, mądrych i po prostu dobrych.
 


Wyszliśmy kierując się do pobliskiej kawiarni na włoskie śniadanie.
Było koło 8.30, siedzieliśmy na powietrzu, a słońce już zaczynało opalać nam twarze.
Jadłam rogalika popijając kawą, gdy nagle pojawił się jakiś znajomy.
Powitania, pogaduszki. Jem dalej.
- O, a kogóż to ja widzę! - Następny dostojnik.
Powitania, pogaduszki. Jem dalej.
- Dzień dobry! A co wy tu robicie?! - Następny bardzo dostojny dostojnik.
Powitania, pogaduszki. Jem dalej.
Już mi się ręka zmęczyła od wyciągania (nawet pomimo tego, że była wyciagana), buzia bolała od uśmiechania, a tu ni stąd, ni zowąd zjawia się nasz ówczesny radomski arcybiskup Zygmunt Zimowski i chętnie staje przy mnie do zdjęcia.


Ja to jeszcze sobie siedziałam i tylko zamieniałam parę elokwentnych słów z każdym gościem (jak to człowiek całe życie się rozwija i uczy dyplomacji!), ale gdy widziałam jak moi towarzysze co chwilę wstają i siadają i próbują skończyć w spokoju zakłócany ciągle posiłek, to śmiałam się jak głupi do sera. Komicznie to wyglądało, a najfajniejsze było to, że kawiarenka była bardzo, bardzo niepozorna, zwykła, mała, niewyględna... nikt by się nie spodziewał, że akurat tutaj przyjdą takie "szychy".
Nie wierzę w przypadki :).
Ale skoro tak, to ja się nie ruszam, ja czekam na Franciszka!

Cóż, pewnie nie miał ochoty tym razem na rogalika, więc spadamy.
Jedliśmy lody na Piazza Navona oglądając masywną Fontannę Siedmiu Mórz
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/5/5d/Vierstroemebrunnen_Piazza_Navona_Rom.jpgi podziwiając porozstawiane po całym placu sztalugi z obrazami tutejszych artystów, gdy nagle dotarło do mnie, że cały czas słyszę dochodzącą skądś muzykę. Rozejrzałam się i w oddali dostrzegłam... nie, nie ulicznych grajków, tylko muzyków z gitarą, skrzypcami, akordeonem, fletem i pomyślałam, że chcę fotę, ale nie dla samej foty, tylko by sprawdzić reakcję pięciu dorosłych, przystojnych panów.
Kiedy się zbliżyliśmy już patrzyli na mnie i uśmiechając się grali dla naszej grupy. Zapytaliśmy, czy możemy pstryknąć, ustawiliśmy mnie przy ławeczce i pan z gitarą skierował się sympatycznie do mnie. Przez cały czas byli niesamowicie weseli i serdeczni, cieszyli się, że chcę z nimi zdjęcie i pożegnali nas głośniejszą muzyką :)
To było dla mnie ekscytujące wydarzenie - jedno z niewielu.

Poprzymierzałam jeszcze kapelusze na pobliskim straganie i poszliśmy obejrzeć dziurę w Panteonie, do której równolegle ogrodzone było koło, a na nim krople czegoś, więc nie wiem, czy nie trzebaby było poprawić architekturę budowli ;).

Następnie pospacerowaliśmy wzdłuż Tybru, podziwiając zielone odcienie wody ;)
zmierzając ku Zamkowi Anioła
Po drodze, przy murze stało mnóstwo straganów z przeróżnym asortymentem i kupiłam sobie, a raczej wybrałam i otrzymałam od moich przyjaciół czarno-biały plakat pt. "Rzymskie wakacje". Oczywiście najpierw potargowałam się z panem sprzedawcą, a on się śmiał, że jestem taka twarda - spuścił 1€ ;).
Będzie pasował do czarno-białego plakatu z Ajfelem.

Byłam już tak zmęczona, że ledwo trzymałam głowę, często musiałam ją spuszczać w dół, żeby sobie swobodnie dyndała, więc poszliśmy do cioci odpocząć.

Nawdychałam się jeszcze cudownych zapachów w rajskim ogrodzie,
w drodze powrotnej wstąpiliśmy do marketu po wino (tanie i same wytrawne lub pół!), trochę słodyczy i zasiedliśmy do rozmów nocą, jak na Italię przystało.
Copyright © ACZkolwiek - kocham życie! , Blogger