Wyszliśmy z lotniska wprost na pana kierowcę, który trzmał w ręku kartkę z moim imieniem "Giovanna" i poprowadził nas do swojego samochodu - elegancki taxi-bus, po drodze upewniając się, czy naszym celem jest Moncenisio.
Po jakiejś godzinie wysiadłam przed tak dobrze mi znany, biały dom, ze znaną bramą i znajomymi uliczkami... Znów tu byłam... Nie do wiary.
Zjedliśmy obiado-kolację z domownikami i po krótkim ogarnięciu się w pokojach poszliśmy zorientować się w przystankach autobusowych, numerach i ulicach, ponieważ jutro były już skonkretyzowane plany podbijania Watykanu...
Nie obyło się bez wieczornych lodów przy pobliskiej ulicy i pierwszego kontaktu z językiem włoskim - na pytanie przystojnego sprzedającego: "buono?", odpowiedziałam: "squisito!".
Zadowoleni wróciliśmy nocną porą do domu, by wstać o 6.00 następnego dnia.
Pierwsza przejażdżka autobusem zaskoczyła nas bardzo, ponieważ na powitanie kierowca wysunął elektrycznie platformę, która po wysunięciu podniosła się do poziomu autobusowej podłogi - cały proces odbył się niezwykle szybko tak, że czułam się, jakbym widziała ruchome schody w Hogwarcie :)
Pół godziny jazdy na Termini autobusem nr 60, potem 15 minut 40-tką i już byłam na via Conciliazione prowadzącej wprost do bazyliki San Pietro.
Kiedy tłumy ciągnęły w stronę środka placu, aby usadowić się wygodnie przed środową audiencją, nasza piątka mknęła boczną uliczką na spotkanie z osobą, która "pomogła" nam dostać bilety upoważniające do bliskiego spotkania z Francesco... Jak bliskiego? Non so.
Z nim (pozwólcie, że nazwiska publicznej osoby nie będę ujawniać) ruszyliśmy w stronę placu przemierzając go bez kolejek i stanęliśmy w rzędzie około 300 wózków (!), bezpośrednio przed głównym podium papieskim. Ktoś tam z obsługi zdążył nam tylko szepnąć, że "idziecie podać rękę Ojcu Świętemu".
Po tymże wyznaniu dość trudno było wysiedzieć 2 godziny do rozpoczęcia audiencji o 10.30, tym bardziej, że upał był niemiłosierny, a emocje rosły wraz z temperaturą.
Woda do picia była przy mnie, baterie podłączone do respi, twarz skierowana na kamerę... albo odwrotnie, obserwowanie takiej ilości chorych skupionych w jednym miejscu - chorych głównie umysłowo - i czekanie na ten moment.
Wreszcie Francesco pozdrowił Polaków i zaczęliśmy wraz z innymi wózkami kierować się tam, gdzie nas kierowano, czyli w uliczkę, alejkę, przy murze bazyliki. Zacienionej, na szczęście.
Stałyśmy obie z mamą w rządku, wzdłuż muru i czekałyśmy na przyjazd papamobile. W międzyczasie chodził kawaler maltański - starszy, przystojny, elegancki pan - i rozdawał obrazki z papieżem. Przystanął przy mnie, powiedział "bella", zapytał "come ti chiama?", na moją odpowiedź "Giovanna" (na czas Rzymu byłam nią, tylko tak się przedstawiałam) ze zdumieniem znów powiedział, że pięknie.
Minęła może godzina (Ojciec Święty, jak ogólnie wiadomo, wybiera ludzi, nie obiad) zjechał wreszcie z placu i wjechał w naszą alejkę...
Czekamy... Zejdzie z papamobile, czy nie...? (Wiedziałam, że tak, inaczej nie byłby sobą).
Samochód się zatrzymuje, Papa wysiada, wzbija się ryk szczęśliwych głosów, papież przemieszcza się od jednego chorego do drugiego, zbliża się do mnie, widzę go blisko, jest przy dziecku obok mnie, dotyka głowy dziecka i mojej jednocześnie, myślę, że to już koniec, przejdzie dalej, kieruje wzrok na mnie, pochyla się, wołam "Papa", pyta patrząc mi w oczy:
- "come stai?"
- "sto benissimo!"
przytrzymuje dłonią głowę, całuje w policzek, przechodzi dalej...
Mama płacze, ja... się patrzę. Gdzieś.
Ochrona bardzo delikatnie prosi, żebyśmy opuściły alejkę jak reszta. Wychodzimy.
Myślimy o tym, że znalazłyśmy się w jakiejś 20-tce z ponad 300 chorych, którzy mieli niesamowite szczęście spotkać się z tym Ojcem Świętym.
Opuszczamy Watykan, umawiamy się na dalsze atrakcje wieczorem, idziemy do cioci, pod dużą górę, odpocząć.
Tam czeka na nas komitet powitalny, na odpoczynek są marne szanse.
Witamy się z jednymi, drugimi, trzecimi, jestem przedstawiana czwartym, jeszcze tylko wspólna fota i można zjeść melona. Maszynki do mielenia normalnego obiadu chwilowo brak.
Po odpoczynku idziemy z naszym "pomocnikiem od biletów" do podziemi bazyliki św. Piotra, tam, gdzie nie często turyści zaglądają.
Widzę grób najstarszego, pierwszego z papieży i jednocześnie zaszklone miejsce, gdzie "jest zamknięty jego Duch".
Ze wyruszeniem patrzę na zakole, w którym stałam 7 lat temu patrząc na wprost, na oddalony ode mnie o metr grób Jana Pawła II, kiedy to jeszcze znajdował się w podziemiach.
Stamtąd udaliśmy się do tak dobrze mi znanej - na pozór - bazyliki poprzez przejścia boczne natykając się na zdziwione - naszym nagłym pojawieniem się z przodu - twarze i słuchaliśmy, tak jak przed chwilą w podziemiach, szczegółów, anegdot i ciekawostek, o których pojęcie mają nieliczni na świecie.
Korpus dyplomatyczny (my, znaczy) udał się wreszcie na przystanek, by na 23 przybyć do domu i choć trochę odpocząć przed następnym, pełnym wrażeń dniem.