Samolotem leciałam ostatnio 6 lat temu. Od tego czasu, za każdym razem, gdy widziałam żelaznego ptaka na niebie, marzyłam, żeby siedzieć w środku niego. Rzadko używam tego słowa, jednak w tym przypadku jest uzasadnione, jak rzadko kiedy: KOCHAM latać. Nawet nie chodzi tylko o widoki, które są cudowne, ale o to uczucie, gdy wzbijam się do lotu. Gdy samolot odrywa się od ziemi i czuję, jak się wznoszę... Wyżej... I wyżej... Ta świadomość, że oto jestem w przestworzach, wśród chmur... I choć obok mnie wciąż jest mój cenny Karat, respirator, który nieustannie próbuje sprowadzić mnie na ziemię, jak to miało miejsce szczególnie w czasie ostatnich dwóch tygodni, to jednak czuję się jakoś lekko... swobodnie... szczęśliwie...
Mam nadzieję, że za kilka godzin znów to poczuję. Lecę do Brukseli. Dwa dni spędzę w Parlamencie Europejskim. Jak to się stało i kto mnie zaprosił, opiszę, gdy wrócę żywa ☺
Na razie oprócz ekscytacji czuję dużo obaw w związku z respiratorem, ssakiem, bateriami... Jest we mnie naprawdę dużo napięcia, bo gdyby coś stało się ze sprzętem w samolocie lub w Belgii, to nie byłoby wesoło.
Już pogodziłam się z tym, że nigdy nie będę w pełni swobodna i zawsze z tylu głowy będę musiała o czymś myśleć, coś zabezpieczać, jechać na włączonej kontrolce. Ale los/życie/choroba muszą pogodzić się z tym, że nigdy ze mną nie wygrają. Były momenty, gdy mój zepsuty układ nerwowy szeptał: "po co ci to? Mogłabyś zostać w domu, spokojnie i bezpiecznie, nie stresować się teraz, na własne życzenie". I to jest racja. Ale wiem, że gdybym odpuściła ten lot, to już nigdy nie mogłabym szczerze powiedzieć "ACZkolwiek - kocham życie!". Bo życie skończyłoby się z chwilą podjęcia takiej decyzji. Znaczyłoby, że choroba wygrała ze mną.
A ja bardzo nie lubię przegrywać.
A więc lecę! Za kilka godzin, a dokładnie o 2 w nocy, wyjeżdżam z Radomia, by o 4 stawić się na terminalu w umówionym miejscu i o 6:15 oderwać się od ziemi.
Podczas całego zamieszania, pakowania, stresowania pojechałam dzisiaj do skansenu Muzeum Wsi Radomskiej na zaproszenie "wujka", cudownego, dobrego, ciepłego, skromnego i utalentowanego człowieka, który świętował tam swój jubileusz "50 lat twórczości Adama Sobienia". Chociaż to było trochę trudne dla nas ze względu na wyjazd, to pojechaliśmy tam, chociaż na chwilę, dla niego. A nieoczekiwane spotkania z przyjaciółmi dodały siły i mnie ☺
Zluzowałam i serio nabrałam jakiejś pozytywnej energii.
No i wreszcie spotkałam się z Monika Sobień-Górska, z którą ostatnio widziałyśmy się, jak byłyśmy młodsze i równie piękne 😎 Monika jest dziennikarką z kilkoma książkami na koncie, w których porusza omijane zwykle tematy oraz jej mężem Robert Górski , którego zna chyba cała kabaretowa Polska ☺