Pociągi włoskie są super, można łatwo wózkiem wjechać do przedsionka, bez ani jednego schodka, a miałam okazję takim jechać zmierzając w piątek na czarną plażę Ladispoli, w regionie Lacjum.
Im większy środek lokomocji, tym mniej mnie trzęsie, dlatego najbardziej lubię się przemieszczać za pomocą, odpowiednio: samolot, statek, pociąg, metro, autobus, samochód.
Dlatego, mimo, że droga do Morza Tyreńskiego kręta i długa, to upłynęła przyjemnie, tym bardziej, że był miły, przystojny i uczynny konduktor pomagający nam wysiąść i informujący co i jak może zrobić, by nam pomóc, był młody, fajny chłopak latający za nami po kilku peronach, żeby mnie wnosić po dużej ilości schodów, i był zarąbisty pan sprzedający bilety w okienku, który podczas mojej włoskiej przemowy, że cztery bilety normalne w obie strony i jeden ulgowy dla mnie cały czas miał wyszczerz na italiańskiej buzi, pytał skąd jesteśmy i ile mam lat, a na pytanie czy z tak przemiłym panem mogę zrobić sobie zdjęcie z nieudawanym zaskoczeniem zapytał "ze mną...?!". Si, sinior!
Cyk.
Dochodziliśmy do plaży w nieludzkim upale, a z każdym przybliżeniem się do szumiących fal rosła we mnie euforia i oczekiwanie.
Wciągnęliśmy mnie tyłem po czarnym, błyszczącym piachu, zdjęłam plażową sukieneczkę i do wody!
Jeszcze przed wylotem do Rzymu, mówiłam głośno i wyraźnie, że nie będę tylko sobie leżeć na plaży, nie na darmo jestem wodnikiem.
Sposób też był opracowany i nieskomplikowany.
Odpiełam się od rury, Karat został razem z wózkiem na plaży, a ja trzymana przed mamą przez nią siedziałam na brzegu w płytkiej wodzie oddychając samodzielnie bez trudu. Co chwilę mniejsze, większe i naprawdę duże fale uderzały o mnie majtając swobodnie moimi nogami i... zalewając rurkę :)
Mama co prawda próbowała zasłaniać mi ją ręką na tyle bym mogła jeszcze łapać powietrze, ale często przypływ był tak silny, że woda wlewała mi się trochę do płuc... A ja miałam z całej zabawy nieziemską frajdę, byłam w swoim żywiole :).
Wróciliśmy na plażę, żeby odessać tę wodę z płuc, poopalać się trochę i wskoczyć znów w fale. W międzyczasie jakiś plażowicz widząc, że już wróciłam na piach przyniósł swój parasol i postawił nade mną, pięknie podziękowaliśmy, ale po paru minutach poprosiłam swojego "mężczyznę od noszenia", żeby poszedł oddać parasol, bo ja tu przyszłam się opalać, a nie w cieniu leżeć ;).
Popluskałam się jeszcze w ciepluteńkim morzu, tyłek przyzwyczajony do kanap bolał mnie od ubitego piachu, ale całe niedogodności rekompensowały mi intensywne słońce, lazurowe niebo i słony smak w ustach ;).
Po ostatecznym powrocie na kocyk wysuszyłam się, zmieniłam mokry gazik przy rurce oblepiony piachem na chusteczki higieniczne, bo tylko to mieliśmy przy sobie, wytrzepałam się z czarnych kropek, które miałam nawet w majtkach i wokół rurki, i na rurce i ruszyliśmy w kierunku dworca PKP.
Mama się śmieje, że nasza pani anestezjolog zaleca gaziki jałowe, Neomecyne, zatykanie balonika do jedzenia... a my piach z rurki chusteczkami wycieraliśmy, płuca słoną wodą zalewaliśmy... :)
z mamą
Po drodze na dworzec wstąpiliśmy oczywiście na lody i w znakomitej lodziarni zaskoczył nas bardzo Włoch mówiący do nas łamaną polszczyzną, ja - po 4 dniach słuchania obcej mowy i mówienia "grazie", "prego", "per favore" - z radością wykrzyknęłam "dziękuję!", a w odpowiedzi usłyszałam: "proszę, dobra kobieto" :)
Zmęczeni i napełnieni pozytywną energią, po długiej podróży fajną komunikacją publiczną padliśmy na łóżka.