niedziela, 27 października 2013

Rzym, cz. X - Poza świadomością

To był czwartek, więc druga podczas naszego pobytu Msza dla Polaków przy grobie Jana Pawła II miała się odbyć.

I znów, jak już wspomniałam o pojawiających się przeciwnościach losu przed pójściem do kościoła, takie się pojawiły, w dużo mocniejszy sposób.

Już w środę po radosnej, pożegnalnej kolacji poczułam, jak poprzednim razem, drapanie w gardle i kasłałam bardzo łzawiąc.
Bez przerwy odsysałam płuca i buzię.

Mijały godziny 23.00, 24.00, 01.00... Mama przynosiła mi chleb, żeby przepchnął to, co mi przeszkadzało w  gardle, ziemniaki, wodę, colę, chleb... wreszcie jakby się uspokoiło, zmordowana położyłam się, już odlatywałam, gdy znowu zaczęłam kasłać.

Zapaliłyśmy światło, usiadłam na łóżku, znów piłam, jadłam, kasłałam, łzawiłam. Nic nie pomagało, więc chciałam zwymiotować wkładając sobie do gardła najpierw palce, potem cewnik do odsysania.
Zmęczyły mnie tylko odruchy wymiotne i bolało podrapane rurką gardło (swoją drogą, ścianki tchawicy drapane mam tym samym cewnikiem kilka, kilkanaście razy dziennie i nie boli...), ale nic więcej się nie wydarzyło.

Znowu spróbowałam usnąć i robiłam to jak tylko zamknęłam oczy, ale znów wybudziło mnie szarpanie.
Kolejny raz zapalamy światło, kolejny raz wlewam w siebie ogromne ilości płynu, pęcherz już mi pękał, a ja z bezsilności i wielkiego zmęczenia płakałam spazmatycznie.

Wiedziałam już, że nie pójdę na Mszę. Pod koniec wyjazdu tak musiało się spieprzyć. Miałam odpocząć przed podróżą, a jestem jeszcze bardziej zmęczona.

Parę minut po 2.00 znów się położyłam, bo drapanie się uspokoiło i już zasnęłam głębokim snem.

Jednak spanie nie trwało długo, ponieważ już o 5.00 była pobudka, szykowanie się na autobus o 6.00, bo Msza zaczyna się o 7.00.
Gdy w pokoju zapaliło się światło byłam pewna, że minęło zaledwie 10 minut od mojego zaśnięcia, a nie trzy godziny i w tym amoku panującym w mojej głowie musiałam podjąć decyzję, czy jadę, czy zostaję.

Leżałam patrząc się ogłupiale na mamę, czułam, że w gardle jeszcze siedzi to coś i naprawdę miałam ogromny dylemat, co robić.
Bardzo chciałam jechać, mieliśmy jeszcze ostani raz spotkać się z pewnymi ludźmi, ostatni raz pożegnać się z ciocią, ostatni raz przejść się rzymskimi uliczkami, ostatni raz poczuć słońce, poczuć klimat centralnych Włoch.

Ale bardzo obawiałam się, że będę non stop kasłać i w bazylice, i w drodze, w autobusie, będę łzawić, odsysać się nieustannie i nic właściwie nie zyskam oprócz stresu i zmordowania.

Początkowy plan był taki, że ja z mamą zostanę, pośpię i odpocznę przed spotkaniem z Enzo, a reszta ekipy pojedzie, bo i tak trzeba na Watykanie odebrać zdjęcia od fotografów, więc oni to zrobią.

Ale myśl "wykorzystać do cna" nie dawała mi spokoju.
Z duszą na ramieniu, czując cały czas drapanie w gardle i pokasłując zdecydowałam, że jadę.

Usiadłam na wózek ledwo kontaktując i uwierzcie, że nie zdążyłam wyjść za bramę domu, gdy poczułam, że w gardle jest czysto.
Szłam na przystanek, czekałam na autobus, jechałam 45 minut w sumie dwoma liniami, byłam spokojna i wiedziałam, że gdybym postanowiła zostać, odpuścić sobie Mszę, to jeszcze długo w domu bym się męczyła.

Tam spotkałam Mariseldę, kilku ludzi znających mnie z opowiadań, i małego chłopca na wózku, którego przyprowadzili do mnie jego rodzice. Było jak zawsze wesoło i ciekawie i już z powodu samych tych spotkań cieszyłam się, że zdecydowałam, by jechać.

Po wszystkich rozmowach poszliśmy na kawę, bo bez niej bym nie przeżyła, a w tym czasie mama poleciała po zdjęcia.
Długo jej nie było, więc poszłam do Sopraniego, gdyż czyhałam na niego od dawna i wreszcie miałam okazję, w dzień wyjazdu, zrobić tam zakupy, ale była dopiero 8.30 i sklep był zamknięty. Wracaliśmy więc do pobliskiego stolika i so paru minutach sprawdzaliśmy, czy zjawił się właściciel. Ciągle było zamknięte, a ja się niecierpliwiłam, ponieważ byłam umówiona z Enzo na 11.00.

Po kolejnej nieudanej próbie wejścia do sklepu towarzysze namówili mnie - gdyż się oczywiście wstydziłam - abym zapytała panią w sklepie, od której jest otwarty Soprani.
Od 9.30.
Miałam dużo czasu jeszcze na połażenie po pamiątkach i w końcu wraz z innymi czekającymi przed sklepem rodakami weszłam.
I się zawiodłam. Sklep zmienił się od ostatnich 7 lat. Były tam wyłącznie same dewocjonalnia, a nie jak wtedy, mydło i powidło.

Wyszłam z niczym i pomknęłam na przystanek cały czas dziwiąc się sobie, że jestem żywa po takiej nocy.

Będąc jeszcze w autobusie dostaliśmy telefon, że Enzo już czeka na mnie w domu i z gorączką na całym ciele myślałam tylko o tym, żeby jak najszybciej dotrzeć do niego, by trochę porozmawiać, gdyż taksówka zawożąca nas na lotnisko miała być o 13.15.

W drodze z przystanku do domu starałam w stresie przypominać sobie włoskie zwroty i modliłam się, żebym w miarę ogarnięta dotrwała do końca spotkania i nie padła.

Enzo już wyszedł nam na spotkanie, wycałował mnie trzy razy "po polsku!" i zasiedliśmy do stołu.
Tak strasznie się cieszyłam, że się udało, ostatniego dnia! Że widzę tego przyjaciela "sprzed lat".

Powiedział, że z tylu ludzi, którym kiedyś jakoś pomógł tylko z Asią ma kontakt.

Po krótkim, szybkim, ale jakże radosnym spotkaniu i nostalgicznym pożegnaniu udałam się do pokoju, żeby choć trochę odpocząć przed podróżą.

P.S. Od tej pory, dopiero od moich 23 lat i od 13 lat znajomości z panem Enzo mamy stały kontakt smsowy - nawet dziś, w niedzielę, co jeszcze silniej utwierdza mój sentyment ;)

Siedziałam w czarnej taksówce na skórzanej kanapie i ledwo powstrzymując wybuch płaczu żegnałam się z przyklejonym uśmiechem z TYMI ludźmi i ze wspomnieniami.

Jechałam patrząc na wzgórza, drogi, włoskie napisy, platany, rażące słońce i już w spokoju zalewałam się łzami, na współkę z mamą.
Bo w tamtym momencie wiedziałam, że coś się kończy na zawsze. Widzę to wszystko, jestem tu, żyję tym ostatni raz.
Wtedy wiedziałam, że tych wszystkich ludzi już nie zobaczę.
Wiedziałam, że oni zostają w słonecznej Italii, a ja wracam do mojej Polski, by zostać już tylko z respiratorem.

Teraz nie wiem.

Wysiadłam na lotnisku z opuchniętymi oczami, przeszłam przez całą odprawę, pani - zupełnie wesoła i wyluzowana, w przeciwieństwie do pani z Warszawy - obmacała mnie w ciągu 3 sekund, pan pomiział papierkiem moją baterię do Karata, który to papierek włożył następnie do maszyny sprawdzającej, poczekałam, aż moja ekipa przejdzie kontrol osobistą (mama, pełna trwogi, nie spuszczała mnie z oka, gdyż dzieliło nas z 5 metrów i bramka, ja za to, jak zawsze, pełen luz) i po przejściu wszystkich lotniskowych ceregieli poszliśmy przed odlotem wypić drugą kawę. W moim przypadku to była druga kawa na czczo, podczas gdy normalnie po jednej mam derilkę.

Zanim otworzyli przejście poszłam do lotniskowego sklepu bezcłowego i w akcie sentymentalnym kupiłam za całe 5 euro! jedną małą łyżeczkę z koloseum.

Staliśmy już przy bramce czekając na wpuszczanie i tym razem oprócz mnie był tylko jeden Romeo na wózku, popisywał się akrobacjami, był typem oryginalnego macho, przepuszczał mnie wszędzie pierwszą, jak na gentelmena przystało, przypominał mi kruczo czarnymi włosami i umięśnionymi ramionami fajnego kolegę, też na wózku, z liceum, ale nie przypadł mi do gustu tym właśnie przepuszczaniem mnie.
To, że jest mega zdrowszy ode mnie nie znaczy, że musi się tym chwalić, prawda?
Czepiam się, wiem, po prostu był miły.
Ale i tak mnie wkurzała jego śliczna buźka :)

W samolocie jego siostra zapytała mamę, czy pierwszy raz lecimy
- "tak, z respiratorem pierwszy raz."
- "Podziwiam was."

Nooo... my siebie też, szczerze mówiąc.

Po 10 niedosypianych nocach, po ostatniej nocy, podczas której spałam 3 godziny, po niedojadaniu i niejedzeniu nic tego dnia, po siedzeniu kilkanaście godzin dziennie codziennie, po morzu przeżyć i emocji, po dwóch kawach na czczo, w szumie samolotu, rozmowach pasażerów, pytaniach stewardessów, z nieuszczelnionym balonikiem (tak nie mogę spać) spałam na siedząco z przechyloną do mamy głową.

Wysiadłam drżąc z zimna w ponurej Warszawie i po przeprowadzeniu po wszystkich windach i korytarzach przez młodego, około mojego wieku, przemiłego asystenta zobaczyłam czekającego już na mnie brata.

Byłam w domu.
I wydawało mi się, że zaledwie wczoraj stąd wyjechałam.
A te wszystkie przeżycia to jakiś głęboki, piękny sen.

środa, 23 października 2013

Rzym, cz. IX - (nie)wirtualny świat

Po 7 dniach nieustannego siedzenia, spotykania się, jeżdżenia, zwiedzania i odwiedzania chciałam odpocząć, ponieważ jutro miałam spędzić cały dzień na kontrolach i podróżach, a jeśli wysiądę w najmniej odpowiednim momencie, to wesoło nie będzie.

Postanowiliśmy zatem, że środę spędzimy w domu, w towarzystwie domowników, na rozmowach i spokojnym dożywieniu mnie i może śnie...

Do godziny 16.00 leżałam murem w pokoju i korzystałam z wreszcie działającego Internetu w telefonie odbierając ze zdumieniem wiadomości z Polski o moim spotkaniu z Franciszkiem...?

Po południu zmobilizowaliśmy siły i postanowiliśmy przejść się po okolicy, spokojnie, bez pośpiechu, aby kupić jakiś alkohol na pożegnalny wieczór. Weszliśmy do jednego sklepu, w którym obsługiwała Chinka i gapiła się na mnie specjalnie wychylając się zza lady, a nawet łaziła za nami krok w krok, kiedy chcieliśmy obejrzeć produkty i zdecydować się na coś, ale nie dało się i mama totalnie zirytowana jej nachalnym zachowaniem opuściła szybko sklep pozostawiając babę z kwitkiem.

Spacerowałyśmy dalej po rzymskich zawiłościach, gdy nagle natrafiłyśmy na negozio di alcolici.
Momentalnie znalazłam się u Garricka Ollivandera z półkami po sufit, drabinami do najwyżej postawionych artykułów i już miałam wybierać jakąś różdżkę, gdy moi towarzysze stwierdzili, że to "exclusive" i bynajmniej nie na nasze nogi te progi.

W końcu wybraliśmy jakieś wino i powolnym krokiem ruszyliśmy do domu, gdyż niedługo miałam umówione spotkanie z Maurą - fanką bloga mego, jak mówią ;).

Leżałam skubiąc włoskie słodycze, gdy weszła wirtualna znajoma. Zastała mnie leżącą, więc nie byłam zachwycona z tego powodu i tym bardziej czułam się skrępowana, którą to reakcję wywołuje taka pozycja zwłaszcza, gdy poznają zupełnie nową osobę. Prawie zawsze czuję się pewniejsza siebie na wózku, ale przynajmniej miałam komfort psychiczny wiedząc, że nie będę się musiała wysilać językowo, bo dobra, poczciwa, starsza kobieta o imieniu Virginia miała tłumaczyć naszą rozmowę.

Maura, około 35-letnia, ładna kobieta wpatrywała się we mnie z radością i zachwytem, że wreszcie się poznajemy wiedząc o sobie (jednostronnie) już dość wiele.
Dodając jeszcze fakt, że porozumiewanie się za pośrednictwem starszej osoby nie szło łatwo można łatwo wywnioskować, że już po kilku minutach byłam mokra od stresu, a uśmiechać się wypadało i się chciało, ponieważ Maura to przesympatyczna, życzliwa osoba.

W pewnym momencie Virginia musiała wyjść i zostałyśmy we trzy: ja, mama i Maura.
Nie pozostało mi nic innego jak wytężenie umysłu, skupienie się, przełamanie siebie i wykorzystanie całej lingwistycznej wiedzy, jaką do tej pory zdobyłam - która oszałamiająca nie jest, a ja wcale nie miałam zamiaru się popisywać, tak wyszło.

Rozmawiałam z nią prostym językiem, bardzo płynnie i rozumiejąc wszystko i z każdym dobrze wyjaśnionym zdaniem nabierałam pewności językowej.
Byłam zachwycona tłumaczeniem nawet  tego, co mama chciała jej powiedzieć, a Maura chwaliła mnie, co przyjmowałam z nieudawaną radością i wdzięcznością i cieszyła się, że możemy same porozmawiać.

Przeszczęśliwa i z mocno podniesionym ego wpadłam na genialny pomysł, by zamiast bezskutecznego wydzwaniania wysłać smsa do Enzo - dobrego znajomego od 13 lat.
Mam do niego tak ogromny sentyment, że przez cały pobyt tam nie dawałam za wygraną, nie mogłam pozwolić na to, abym będąc tak blisko wyjechała z Włoch bez zobaczenia się.

Na moje: "Panie Enzo, z tej strony Asia z Polski, jestem w Rzymie do jutra, czy byłaby możliwość żebyśmy się spotkali?" odpisał: "ok, ci vediamo iutro" :)

Zadowolona do granic możliwości po tej wiadomości i po wzruszającej, wesołej,  pożegnalnej kolacji położyłam się czekając na "iutro".

sobota, 12 października 2013

Rzym, cz. VIII - Chwila, która trwa, może być najlepszą z twoich chwil

Zawsze chciałam zobaczyć wiele gatunków roślin pochodzących z różnych kontynentów, fontanny, groty, aleje i atmosferę Ogrodów Watykańskich, ale nigdy nie było na to czasu.

Teraz, we wtorek, na dwa dni przed odlotem chcieliśmy się tam udać i ze świtem polecieliśmy na Watykan, jednak tego akurat dnia były zamknięte... Cóż, trzeba zostawić sobie coś na następny raz.

W takim razie poszliśmy tylko do Feliciego i Osservatore Romano, żeby wybrać i kupić zdjęcia z Franciszkiem z audiencji środowej. U pierwszego kupiliśmy prawie wszystkie, bo mimo, że Osservatore jest tak znany, to jednak Feli ma sporo lepszą jakość i genialne wyczucie chwili.
Tylko ludzie tam trochę słabi, a dokładnie jedna pani, Polka...

Stamtąd udaliśmy się na pieszą, długą wędrówkę przez zabytki, uliczki, fontanny,  platany... do znajomego, który już od początku przyjazdu zapraszał nas na kawę, ale jak do tej pory nie mieliśmy w ogóle czasu.
Spotkanie było tak przyjemne i ciekawe i nie o dupie Maryni jakiego nie miałam od dłuższego czasu. Zobaczyłam prawdziwe, włoskie mieszkanie, o czym myślałam odkąd tam przyjechałam.

U naszego przyjaciela poleżałam, odpoczęłam, zjadłam ciasteczka, wypiłam colę i na takim jedynie prowiancie całodniowym ruszyłam w kierunku domu cioci, ale przechodząc przez plac św. Piotra, który skraca drogę do niej z daleka dojrzeliśmy przyjaciółkę stojącą z jakąś grupką ludzi. Bez zastanowienia wesoło wbiegliśmy w nich - ja i Sylwek, który to pan praktycznie cały czas pobytu w Rzymie prowadził wózek i mnie nosił na rękach.

Ciocia od razu nas przedstawiła zaskoczona: "Oh! This is my friend, Asia, from Poland. She saw Papa and it was her great dream.".

Pożegnawszy się ruszyliśmy na lody do najlepszej lodziarni w mieście prowadzeni przez przyjaciółkę, a podczas jedzenia na przyulicznej ławeczce podeszła do mnie strasza, elegancka dama, jak z dworów angielskich XIX wieku i rozgadała się... Gdy udało mi się dojść do słowa, to wyjaśniłam "eee... scusi... sono polacca, un po' parlo Italiano...".
Coś tam jeszcze powiedziała i zmieniła rozmówcę na bardziej kumatego. Wreszcie po długim gestykulowaniu z ciocią opuściła nas z autentycznym  śpiewem na ustach i powabnym ruchem machała do nas nie odwracając się :)

Rozbawieni i zarażeni jej optymizmem biegliśmy jak głupi na spotkanie z Mariseldą, bo na zegarku widniała już 21.00, na ulicach ciemno, ACZ przyjemnie, do domu jakaś godzina drogi, a wypadałoby chociaż chwilę porozmawiać skoro już jesteśmy tu, w Italii.

Żartuję, wcale nie wypadało, nie lubię tego, co "wypada". Po prostu chciałam, bo Mariselda jest bardzo bliską osobą bardzo bliskiej mi osoby. Fajnie byłoby się poznać.

Więc wpadliśmy do jadalni, zamieniłam jeszcze slowko z pewną Helgą - Niemka mówiąca po angielsku, cudowna kobieta i po paru minutach zjawiła się Mariselda ze swoim mężem.
Było fantastycznie rodzinnie, dostałam od nich mały upominek, przypatrywaliśmy się sobie przyjaźnie, rozmawialiśmy za pośrednictwem cioci, śmialiśmy się jakbyśmy się znali kilkanaście lat, opowiedzieliśmy zwariowaną, sobotnią historię, ale wszyscy byliśmy zmęczeni, więc czas przyszedł na rozstanie.

Jeszcze kilka cichych słów i na autobus.
Zaskoczył nas pierwszy wciągu tego pobytu deszcz. Co prawda kropił ledwie, jednak groza była, że lunie bardziej i zmoczy respirator, a takiego doświadczenia jeszcze nie mieliśmy i nie wiemy, jak Karat się zachowa.

Z niecierpliwością wyczekiwaliśmy pierwszego autobusu, który dowiezie nas na Termini, a ten pojawił się szybko i z ulgą wsiedliśmy pod dach.
15 minut jazdy pokazywało coraz gęstsze krople i zastanawialiśmy się jak przemierzymy całe Termini, aby wysiąść z tego i dostać się do następnego autobusu.

Ja miałam naturalnie rosnącą adrenalinę w formie zachwytu i wysiadając w istnej ulewie śmiałam się w głos, a gdy do tego doszedł sprint Sylwka ze mną piszczałam z radości zmoczona wreszcie od stóp do głów.

W autobusie szczękałam zębami i starałam się zapamiętać tę chwilę do końca...

Gdy wysiadłam po pół godzinie, deszczu niestety już nie było.

wtorek, 8 października 2013

Rzym, cz. VII - Kojąca Twarz

Rzym, cz. VII - Kojąca Twarz
San Giovani Rotondo było marzeniem mamy.
Więc bez mojego nadzwyczajnego entuzjazmu zebraliśmy się o 6.00, by zobaczyć wystawione, "żywe" ciało Ojca Pio.

Zamówiony był bus, 9-osobowy, czarny, elegancki, ale gdy dotarliśmy na Piazza Sempione okazało się, że oprócz nas jadą jeszcze cztery osoby. Kiedy zobaczyliśmy, że przyjdzie nam jechać 400km w jedną stronę w ścisku i nie będę miała możliwości położyć się, to siedzący w aucie państwo wysiedli i zrezygnowali z jazdy mówiąc, że oni dopiero wczoraj przylecieli do Rzymu, wycieczka była spontaniczna i właściwie im nie zależy.
Tym sposobem mieliśmy cały samochód dla siebie + Dagmarę, przewodniczkę i kierowcę w jednym.

Pierwsze po drodze do celu było Manopello, a w nim Chusta z odbitą po Zmartwychwstaniu twarzą Chrystusa.
Całun Turyński jest oznaczany mianem negatywu, gdyż na nim Jezus pokazuje swoje Oblicze zaraz po śmierci, natomiast Całun z Manopello to pozytyw.
Jak o pierwszym wiedzą chyba wszyscy, tak o istnieniu drugim nie miałam zielonego pojęcia.

Nie będę opisywać całej historii i znaczenia tego świętego i historycznego przedmiotu, ponieważ w Internecie można wszystko wyczytać.
Chcę tylko zaznaczyć, że stojąc przed oryginałem zamkniętym, zaryglowanym, zaszklonym, małym, dość ode mnie oddalonym, w monstrancji i za szkłem, ale prawdziwym nie czułam szału.
Za to, kiedy weszłam do muzeum, gdzie przedstawione na przesuwanych szybach były Całun z Manopello, Całun Turyński i Sudarion z Oviedo (w starożytności owijano nim głowę zmarłych, aby żadne soki, krew, płyny ustrojowe nie spływały na ziemię, tylko wsiąkały w materiał, ponieważ były tak samo ważne jak ciało), które po nałożeniu na siebie pokrywały się idealnie - rany Jezusa, oczodoły, ślady po spływającej krwi, usta... To robiło wrażenie.
A kiedy zaczęłam przyglądać się rozłożonym, porozwieszanym na około pomieszczenia obrazom z Twarzą Chrystusa, tą tuż po Zmartwychwstaniu, z otworzonymi oczami, z rozchylonymi ustami, z widocznymi zębami... Po prostu nie mogłam oderwać wzroku.
Wpatrywałam się we wpatrującą się we mnie największą twarz i nie mogłam uwierzyć, że to widzę. Że to jest historyczny Jezus Chrystus. Nie miałam pojęcia, że istnieje taki dowód.

Nie słuchałam co mówi Dagmara, patrzyłam tylko na te prawdziwe oczy. Chyba nigdy czegoś takiego nie czułam.
To było takie, żywe, namacalne.
Niezależnie od wiary w transcendencję, jest potwierdzone bogatymi badaniami naukowymi, że ta Postać historyczna żyła, była, funkcjonowała i chodziła po ziemi jerozolimskiej około 2000 lat temu, a ja teraz widziałam największy na to dowód - ten dowód też został dokładnie zbadany, poczytajcie, jeśli chcecie.

Po tym przeżyciu już mogłabym wracać do Romy, ale celem było SGR. Nie mogliśmy zgodnie z planem dojechać do Lontano, bo akurat trwała włoska sjesta i wszystko było pozamykane, dlatego dojechaliśmy prosto do Ojca Pio.

Oglądając na ścianach budynku malunki, mozaiki przedstawiające najważniejsze wydarzenia z życia świętego słuchaliśmy znanych i zupełnie nowych, zaskakujących faktów.
Tak doszliśmy do pani, która ochraniała (?) i kierowała ludźmi w środku, przy grobie.
Podskoczyła do mnie wesoło, zapytała jak mam na imię, skąd jestem, a usłyszawszy, że rodaczka JPII z szacunkiem odpowiedziała, że zazdrości mi takiego ziomka (nie dosłownie, oczywiście ;). Dała mi dwa, małe prezenciki, doprowadziła do Ojca Pio, wstrzymała łańcuszek ludzi.
Po kilku minutach wpuściła rodziców z małym dzieckiem na rękach, którzy się bardzo przyjemnie ze mną przywitali i chcieli zaznajomić mnie z maluchem.

A ja stałam przed martwym ciałem świętego i czekałam na jakieś czucie.
Niestety, zero wzruszeń.
Oddaliłam się ciut, by dać szansę na tknienie serca innym, a owa pani - jakby znała mnie 15 lat - znów podeszła i powiedziała, że jak będę chciała jeszcze raz podejść, to wystarczy slowko do niej...

Pożegnaliśmy się i poszliśmy coś zjeść oraz zobaczyć w prywatnym domu jakichś sióstr (przynajmniej na dom to wyglądało) rękawicę Ojca Pio po wysłuchaniu  interesującej opowieści z jego udziałem, by o 16.30 wrócić do kościoła w SGR na  Mszę...
Nie uczestniczyłam w niej w ogóle, tylko moje ciało było obecne.
Poszliśmy do zakrystii podładować respi i wreszcie wróciliśmy do domu.

Warto było pojechać dla Manopello.
W uym jednym miejscu trochę odżyłam.

sobota, 5 października 2013

Rzym, cz. VI - Pracowałam!

Rzym, cz. VI - Pracowałam!
Niedziela - jak to niedziela - rozpoczęła się aż nazbyt źle, co właściwie mnie nie dziwiło, może jedynie fakt, że nawet w Rzymie musi się potwierdzać "teoria najgorszego dnia".
Po prawie nieprzespanej nocy udałam się na zwyczajną, niedzielną Mszę w zwyczajnym, małym, pobliskim kościółku św. Gemmy.

Siły psychicznej dodawał mi jedynie fakt, że zobaczę znów normalny, śliczny budynek, dużo ładniejszy, niż monumentalne bazyliki i może mojego Michelangelo.
Oczywiście wcale w to nie wierzyłam, minęło 13 lat! Ale myśl, że wrócę do miejsca, w którym został kawałek mojego serca wywoływał we mnie jakiś niewyjaśniony dreszcz podniecenia.

Mickiego poznałam, gdy pierwszy raz poleciałam do Rzymu. Był śniady, dwa lata starszy ode mnie i miał w sobie coś, co przyciągało wzrok dziesięciolatki.
Patrzyłam na niego, oddalonego o kilka ławek po przeciwnej stronie przez calutką Mszę i w głowę zachodziłam co mi się stało.
Wiedziałam tylko, że muszę, po prostu muszę z nim porozmawiać, nie możemy tak zwyczajnie się rozejść.

Ciocia zaaranżowała spotkanie po Mszy i jako tłumacz pozwoliła nam nawiązać kontakt.
Przez jakiś czas pisaliśmy do siebie listy i wysyłaliśmy swoje zdjęca

 Byłam nim oczarowana.
Byłam zakochana.

Kontakt się urwał (mądra Asiunia) i do dziś nie wiem co się z nim dzieje.

Rozglądałam się po całym kościele, ale graniczyło z cudem trafienie na niego po 13 latach różnych wydarzeń w naszym życiu, trafienie akurat tego dnia i na tej Mszy.
Przy wyjściu zobaczyłam młodego, przystojnego chłopaka, przyglądałam mu się jak głupia, ale nie, to nie on.

Zresztą, nie mam pewności, czy po takim czasie bym go poznała.
Nawet, jeśli ma dziewczynę, to nic.
Jestem na tyle sentymentalna, że postaram się go odnaleźć.

Wróciliśmy na obiad, a po nim udaliśmy się do Santa Maria Magiore, by dokonać najfajniejszej rzeczy tego dnia: zbierania pieniędzy.
Najpierw obejrzeliśmy tabuny kolorowych hindusów
ponieważ tego dnia obchodzili jakieś swoje wielkie święto - widok tej kultury był imponujący. Mnóstwo kolorów, instrumentów, egzotycznej muzyki, złota, biżuterii, czarnych fryzur i skupienia w trakcie pochodu za... Jezusem? Nie jestem pewna.

A potem dokonałam z pomocą cioci (jak dobrze, że ona jedna jest taką wariatką!) tego, co planowałam od dawna.
Stanęłam na środku placu z wydrukowaną przez moją przyjaciółkę kartką po włosku i do srebrnej kosmetyczki zbierałam pieniądze.

Celowo nie nazywam tego żebraniem, gdyż to słowo kojarzy mi się z brudnymi ubraniami, szmatami, burzą czarnych, usmolonych włosów, nieprzebrzmiałym smutkiem, kołysaniem się i zapitym, tudzież naćpanym małym dzieckiem.

Ja siedziałam fajnie ubrana w różową sukienkę, z prostymi, opływającymi na ramiona włosami, rozmawiałam swobodnie ze stojącą obok przyjaciółką, praktycznie cały czas się śmiejąc i uśmiechając się do przechodniów, gdy kątem oka widziałam, że patrzą na mnie.

Dziękowałam z prawdziwą radością za każde "euro", rozmawiałam z niektórymi, którzy mieli na to ochotę, podawałam rękę witającym się, pozwalałam pobłogosławić się bez słów hinduskiemu księdzu, oraz  poacałować młodemu hindusowi (ciągle w tym Rzymie rwali się do mnie sami faceci! ;), poznałam jednego gościa, który poinformował, że widział mnie wczoraj na telebimach na placu, pokazywałam jakiemuś trzylatkowi wyciągającemu do mnie rączkę z pieniążkiem, by wrzucił do kosmetyczki i stojąc tam nie czułam nawet najmniejszego skrępowania, czy tym bardziej, poniżenia.

Cel był jasny, prosty, ale niecodzienny. Na kartce było wyraźnie napisane, bez krętactwa - ktoś chciał, dawał, nie, to nie.

W Polsce nie mogę znaleźć pracy, więc czemu nie zarobić sobie w legalny sposób w Rzymie? W Radomiu oczywiście bym tego nie zrobiła, ale obcy kraj daje odpowiednią anonimowość i poczucie komfortu.

Wszyscy moi towarzysze pukali się w głowę, gdy powiedziałam, co chcę zrobić, tłumaczyłam dlaczego, po co i w jakim celu - pomysł nadal był głupi i żenujący.

Dopiero, gdy wyjawiłam go cioci, to pierwszy raz spotkałam się z natychmiastowym poparciem:
- Asia, no pewnie! PójdzieMY w niedzielę. To jest świetne doświadczenie!

Dzięki niej udało mi się zrealizować zwariowany pomysł i zarobić 70 euro w ciągu 40 minut!

Byłam zachwycona tabunami ludzi uśmiechającymi się do mnie nawet, kiedy nic nie wrzucali, ekscytującym doświadczeniem i stopniem szaleństwa mojego i cioci.

Pod koniec tego dnia poszłam na stragany z ciuchami i kupiłam dwie rzeczy po uprzednim potargowaniu się ze sprzedawcami. W sumie spuścili 6 euro! i byłam z siebie zadowolona :). Dobrze jest chociaż w minimalnym stopniu znać funkcjonujący w danym kraju język.

Wróciłam, by odpocząć przed jutrzejszą dłuuuugą podróżą i cieszyć się owocami mojej pracy ;)

środa, 2 października 2013

Rzym, cz. V - Przełamywanie siebie czasem się opłaca

Rzym, cz. V - Przełamywanie siebie czasem się opłaca
Sobota przywitała nas megagigantycznym skwarem i stojąc pośrodku koloseum z lejącym się potem po plecach śmiałam się z cioci wspominając jej słowa jeszcze sprzed wylotu: "Asik, dobrą porę na Rzym wybrałaś, teraz już nie ma upałów, dochodzi do 30 stopni". :)

Jasne, że widziałam już koloseum, ale nigdy nie miałam okazji zobaczyć jego wnętrza, ponieważ albo trwał remont, albo było zamknięte tego akurat dnia. Teraz się uparłam i weszłam z mamą za darmo, gdyż osoby niepełnosprawne wraz z jednym opiekunem mają wstęp wolny do m.in. koloseum, Forum Romanum, Palatonu, Kapitolu i różnego rodzaju muzeów.

Troszkę byłam zawiedziona, bo spodziewałam się wyjść na dużą, przestronną arenę, a taka na pewno była, tylko gdzieś na dole, w podziemiach. My za to oglądaliśmy gruzy, ruiny, pozostałości po ówczesnej budowli i to też robiło wrażenie, ale nie na mnie. Dostrzegłam, że jacyś ludzie stoją nie tylko wysoko nad nami, ale też na samym dole, gdzie widać było wyraźny chłód, znaczy - naprawdę nisko.
Zaczęłyśmy więc szukać jakichś schodów prowadzących w innym kierunku, obeszłyśmy cały nasz poziom i na nic nie natrafiłyśmy.
Żadna obsługa, kierownictwo, ochrona tam się nie pojawiały, więc postanowiłam zapytać przypadkowego turystę, czy wie, jak można zejść niżej. Ponieważ nie mam jeszcze takiego zasobu włoskiego słownictwa, to zwróciłam się do jednego pana po angielsku i trafiłam w dziesiątkę, bo pan był anglojęzyczny z doskonałym akcentem, jednak to mi niewiele pomogło, gdyż sam chciał i nie wiedział jak się dostać piętro niżej :). Pewnie musielibyśmy całkiem wyjść z koloseum i wejść zupełnie innym wejściem.

 
 Ponieważ upał nam już doskwierał niemiłosiernie postanowiliśmy obejrzeć tylko cele pradawnych, chrześcijańskich wojowników i opuścić miejsce przelewu krwi, by z polskimi znajomymi znajomych udać się na lampkę wina przy zacienionej restauracji.

Po tymże rozgrzewającym napoju, upoceni jak... małe różowe zwierzątka udaliśmy się - po drodze kupując dla mnie lasagne na wynos, coby potem zmielić - na wzgórze w dobrze nam znane miejsce przystankowe, by nieco odsapnąć, wszak jechałam już na kondycyjnej rezerwie.

Tego dnia siła mojego optymizmu przepadła w nicość (ja też nie wiem dlaczego) i na wieść, że "o 19.00 idziemy na czuwanie z papieżem, na zapowiedzianą przez niego modlitwę o pokój", powiedziałam NO WAY! Mam w nosie, nie chce mi się iść, nie chce mi się modlić, nie chce mi się czuwać, nie chce mi się myśleć, nie chce mi się kontemplować, nie chce mi się robić nic świętego. Chcę leżeć i jeść, jestem głodna, zmęczona i wkurzona.

Poleżałam, pojadłam, uspokoiłam się, ale nadal chciałam wracać do domu, a nie drałować na plac.

Minęło trochę czasu, zbliżała się godzina rozpoczęcia modlitwy z Franciszkiem, ustaliliśmy, że ja z mamą jadę do domu, a reszta ekipy pójdzie na czuwanie.
Ale znowu zaczęły mi się kotłować myśli, miałam naprawdę duży dylemat, bo z jednej strony nie miałam nastroju duchowego do przeżywania tego, co miało tam się odbywać, wręcz przeciwnie, byłam nastawiona mega-anty do całego pomysłu. Z drugiej strony, po pierwsze nie chciałam odbierać tego mamie, po drugie, napisałam na wstępie cyklu "o Rzymie", że chcę wykorzystać ten wyjazd do cna. A to oznacza uczestniczenie we wszystkim. Nie omijanie, nie odpuszczanie.

Postanowiłam, że ok, pójdę, najwyżej wcześniej wrócimy, bo przecież nie trzeba być cały czas, można sobie pójść na godzinkę.

Czuwanie miało rozpocząć się o 19.00, na plac św. Piotra wpuszczali od 16.00, my byliśmy na miejscu o 18.45 - wszyscy już elegancko siedzą na swoich miejscach, mrowie ludzkości, a my jak te sierotki, jako ostatni się dokołysaliśmy i chcieliśmy tylko gdzieś przy murze...

Postanowiliśmy wcześniej, że choćby nie wiem co, to się kurde nie rozdzielamy. Jesteśmy w piątkę i nie ma tak, że ja z mamą będziemy sobie bliziutko, a reszta gdzieś tam na końcu.

Kiedy weszliśmy Kawalerowie Maltańscy poproszeni przez ciocię "żeby bliżej jakoś" powiedzieli, że va bene, ale due persone - ja i mama, w sensie. Na to my, że mamy respirator, ssak, baterie, no i wózek ktoś musi prowadzić - nie damy rady we dwie. Starszy pan poszedł gdzieś zapytać kogoś wyższego rangą, a w tym czasie, gdy my staliśmy niepewni swojego dalszego losu, podszedł do mnie młody, śniady Włoch i przez dłuższą chwilę kucał przy wózku czekając, aż odwrócę do niego swoją nieświadomą, zapatrzoną gdzieś twarz. Nie mógł się doczekać, więc dotknął mojej ręki, a gdy odwróciłam się ku niemu, z przemiłym uśmiechem pocałował mnie, powiedział "ciao" i zniknął zostawiając mnie oniemiałą z zachwytu...

Po chwili wrócił starszy pan i z zadowoleniem zaprosił całą naszą gromadkę do przejścia dalej.
Szliśmy za nim, i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy... Tak długo szliśmy... I doszliśmy przed sam ołtarz, przed fotoreporterów, do pierwszego z najpierwszych rzędów. Przed nami był tylko Franciszek.

Zawsze na takich imprezach to wygląda tak: wózek, krzesło, wózek, krzesło, wózek, krzesło...
Teraz wyglądało tak: wózek, krzesło, wózek, krzesło, wózek, krzesło, krzesło, krzesło, krzesło.

Śmialiśmy się z niedowierzania, że NIGDY SIĘ TAK NIE ROBI! Nie ma wyjątków, nie może wejść tyle osób i to tak o!, tak po prostu, bez wejściówek, tak na prośbę, na słowo jakichś zwykłych Polaczków i to na ostatnią chwilę.

Czy ktoś jeszcze wątpi w słowa "ostatni będą pierwszymi"? ;)

Siedziało mi się doskonale, nic nie bolało, nie miałam dużo wydzieliny, czułam się jak V.I.P. i już wiedziałam, że dotrwam do końca, do 23.00.

Ciocia siedziała przy mnie, tłumaczyła co ważniejsze, śpiewałam po Włosku z książeczki szlifując język i wcale mi się nie nudziło.

Tak strasznie wcześniej zmęczona i niechętna dotrwałam do późnej nocy zachęcana oglądaniem siebie na telebimach ;) i o 00.05 dojechałam autobusem na Termini.

Hmm... Ostatni tego typu środek lokomocji odjechał nam o 00.00 i myśleliśmy już, że będzie trzeba postarać się o dużą taksówkę, żeby zmieściła wózek i nas, ale przyjaciel pobiegł na pobliski dworzec (?) metra z nadzieją, że ono jeszcze kursuje o tej porze.
Tak! Do 01.15. Wsiadamy więc błądząc po peronach, szukając wind, które owszem, są, ale non funziona.
Miałam więc frajdę z jazdy ruchomymi schodami, weszliśmy elegancko do genialnego metro, pomknęliśmy na ostatnią obsługiwaną przez nie stację Conca d'oro i postanowiliśmy, że jak wysiądziemy, to będziemy się zastanawiać, co dalej.

Ciemna noc, pusto na ulicach, obce miasto, obcy kraj, obcy język, a tu jakoś trzeba do domu wrócić.
Gdzieś po drodze, na słupie wisiała mapa okolicy, wiedzieliśmy, że jesteśmy nie daleko. Szliśmy dość spory jednak kawałek pieszo, po drodze stał nocny bar, więc zapytaliśmy o drogę na Monte Sacro, właściciel poszedł po swój GPS i odnalazł nam dokładną drogę.
Jeszcze ze dwa kilometry z buta i koła przez górki i dolinki i przed 2.00 byliśmy na miejscu.

Gigantycznie mnie jarał niekonwencjonalny sposób podróżowania z przygodami :)
Copyright © ACZkolwiek - kocham życie! , Blogger