środa, 8 stycznia 2020

Nie oceniaj książki (po)... dopóki nie przeczytasz całości ze zrozumieniem




W zeszłym roku przeszłam bardzo wiele. Wydarzenia, w których brałam udział i emocje, których doświadczyłam można by rozłożyć na 10 lat. Jeden facet, człowiek, którego kochałam, zniszczył we mnie wiele cennych rzeczy.
Dlatego ten post jest dla mnie szczególnie ważny, ponieważ daje mi nadzieję na to, że nie wszyscy są mordercami Motyli.
Dziękuję Marcinowi Merot Marcin Maliszewski, za to, że mimo wszystko rok 2019 pomógł mi zakończyć tak bardzo pozytywnie i szampańsko 🙂
* * *
Największą trudność sprawia mi pisanie o tym, co dla mnie najważniejsze i co nie widoczne dla oczu. A więc o uczuciach i emocjach.
Post o przyjęciu pierwszej dawki leku, bardzo emocjonujący, nie był żadnym problemem, mimo swojej intensywności, dlatego, że choroba jest widoczna dla wszystkich. Nie jest też dla mnie ważna. Po prostu jest. Jak telefon, który mam zawsze w ręku. Ciąży, ale jakieś korzyści z niego płyną.
Jak praca, którą codziennie wykonuję. Zniechęca, jest przymusem, ale stała się częścią mojego dnia. Daje profity.
Choroba jest widoczna i nie trzeba o niej zbyt wiele pisać, bo każdy jest z nią w kontakcie, gdy jest w kontakcie ze mną. Każdy ją widzi.
Większość ludzi widzi tylko ją.
Ludzie zwracają uwagę na to, jakich gestów nie mogę wykonać. Czego dla danej osoby nie mogę zrobić. Jakich sposobów używam, by poradzić sobie fizycznie z czymś, co sprawia mi problem. W jaki sposób mówię, oddycham. Jak przechylam głowę. Jak choroba zmieniła mnie fizycznie, jak wyglądam... - za każdym razem jestem dumna z moich płomiennych włosów! Z czegoś w końcu by należało... 😉
I to nie jest złe, jeżeli zainteresowaniu towarzyszy empatia. To jest potrzebne, by móc lepiej mnie poznać i zrozumieć. Czasem wręcz pragnę, by ktoś zwrócił uwagę na moją chorobę! Nie po to, aby kaszmirową chusteczką wycierał policzki zroszone goryczą życia, ale żeby po prostu mnie nie pomijał i wziął (sic!) z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Natomiast przy niektórych osobach czuję się chorobą. W jakiś niewytłumaczalny sposób podświadomie odbierają mi poczucie człowieczeństwa. Siłą swojej pogardy, niewiedzy lub niechęci wrzucają mnie do antropologicznej podkategorii.
Jeśli spotykasz się z takimi ludźmi regularnie przez 30 lat lub - co gorsza - poznana stosunkowo niedawno osoba wbija Cię na wyżyny kobiecości, by następnie kopnąć z tej góry, to Twoja samoocena kurczy się jak przekłuty balon.
Dlatego niedawno pisałam o tym, że trudno jest czuć się kobietą we własnej głowie.
Jednak życie bez przerwy sobie ze mnie żartuje. Ostatnimi czasy przechodzę całą serię paradoksalnych wydarzeń.
Po napisaniu tamtego posta przyjechał do mnie... MĘŻCZYZNA. Rzadko używam tego słowa, bo nie lubię być gołosłowna, natomiast ten zasługuje w pełni na to zaszczytne miano. Zwłaszcza, że był pierwszym, jaki pojawił się w moim pokoju po rozstaniu z tym, który zrzucił mnie z ugruntowanej skały własnej, wysokiej samooceny.
Gdy umawialiśmy się kolejny raz po wielu nie udanych próbach sądziłam, że i tym razem do tego nie dojdzie.
W końcu jednak siedziałam na wózku elektrycznym, koleżanka poprawiała mi włosy i ogarniała mój pokój. Stresowałam się, ale już nie tak, jak wtedy, gdy miałam 20 lat.
Zdążyłam pomyśleć: "Kurde, to się właśnie dzieje", gdy zadzwonił dzwonek do drzwi.
Wybiegłam na przedpokój starając się nie pokazać jak bardzo trzęsę się w środku. Rzuciłam nieśmiałe, choć pełne uśmiechu "cześć". Marcin, na całe szczęście, był bardziej otwarty i odważny, staropolskim obyczajem pocałował mnie w policzek - co było miłym zaskoczeniem, bo przy znajomych, czy rodzinie, z którymi znam się od lat, a mimo tego wciąż mają wątpliwości, czy ich nie zarażę wadliwym genem drogą kropelkową nie spodziewałam się, że zrobi to facet, z którym widzę się pierwszy raz.
Wykluczając wątpliwości - na razie Marcin nie wykazuje objawów SMA.
Poprowadziłam go do swojego pokoju. Podziękował za to, że wyszłam po niego na przedpokój, tym samym już na wstępie pokazał, że dostrzega więcej. Podarował mi czekoladki Merci - nie podając do ręki. Wiedział, że jej nie wyciągnę.
Rozmowa toczyła się bardzo swobodnie pomimo moich odwiecznych obaw. Poznawaliśmy się już nie tylko z social mediów, w których przez ponad rok obserwowaliśmy swoje aktywności.
Ponieważ Marcin jest zawodowym muzykiem rockowym, w końcu wyciągnął gitarę, o której przywiezienie go poprosiłam i zagrał dla mnie utwór, rejestrując go na pamiątkę.
Atmosfera totalnie się rozluźniła. Bardzo chętnie i bez obaw nauczył się mnie odsysać, żebyśmy ze spokojem mogli zostać sami.
Nikt mi nie wierzy, że jestem nieśmiała i że spotkania z ludźmi ogromnie mnie stresują. A przecież w całej mojej publicznej działalności nie widać, czego potrzebuję lub z czym mam problem, bo na spotkaniach autorskich wychodzę na scenę, przez 60 minut wyłącznie mówię, nie robiąc nic innego. Po tym czasie schodzę, do swojego świata.
Natomiast kiedy przychodzi mi przyjąć u siebie swojego osobistego gościa tworzę tysiąc problemów w głowie. Że nie zrobię sama kawy, że nie przyniosę obiadu. Że gdy będę zmuszona zmienić pozycję będę musiała zawołać rodziców. Że przy gościu nie napiję się razem z nim podnosząc filiżankę do ust. Że może trzeba będzie się odessać podczas spotkania. Że będę chciała przesiąść się z wózka na kanapę i nie zrobię tego naturalnie, ale trzeba będzie odbyć cały rytuał.
Że nie założę nogi na nogę, nie odgarnę włosów, nie będę gestykulować podczas rozmowy, ani wykonywać naturalnych ruchów.
Z jednej strony mam wrażenie, że widząc się z kimś nowym wchodzę bardziej w rolę chorej, bo ten ktoś jeszcze nie wie jak mi pomóc, więc moje ograniczenia wzrastają - z drugiej... Marcin powiedział mi tyle miłych i zaskakujących rzeczy, że otworzył mi oczy na to jaka jestem tak naprawdę, pod 48 warstwą swojej osobowości.
Mówił z taką głębią i szczerością w oczach, na którą jestem wyczulona, że nie widzi zupełnie mojej choroby. Oczami - tak, oczywiste. Ale rozmawiając ze mną odnosi wrażenie, że jest z zupełnie zdrową kobietą, bo mam w sobie taki sposób zachowania, mówienia i poruszania się, który oddaje rozmówcy mój obraz siebie - zdrowej dziewczyny.
Zwrócił uwagę na to, jak bardzo gestykuluję, gdy wczuwam się w rozmowę, jak włączam w to całe ciało, angażuję twarz, jak bardzo jestem ekspresyjna.
Niezwykle miło i wesoło mi się zrobiło, gdy wymyślał sposoby na nowy design mojej rury od respiratora, bo dlaczego nie poświęcić temu uwagi, skoro jestem kobietą i mogłabym ją dobierać do aktualnego ubioru, jak kolczyki, czy torebki.
Proponował mi napicie się kawy z jego filiżanki, co dla mnie nie jest bez znaczenia.
Zdradził, że przez telefon wydałam mu się starsza, oficjalna i rzeczowa, natomiast na żywo jestem nieśmiała, wesoła i uroczo rozładowuję napięcie, gdy jestem skrępowana... 
Jednak totalnego buraka spaliłam, kiedy oznajmił, że powinnam prowadzić swój kanał na YouTube, bo mam prezencję i sposób mówienia, które przyciągają ludzi. Na mój wybuch śmiechu, protesty i żenująco niezręczne tłumaczenie życiowego kompleksu, że no jak, przecież zęby, zgryz... Spojrzał na mnie jakbym tłumaczyła zasadę funkcjonowania jąder galaktyk aktywnych i z przekonaniem w głosie i spojrzeniu zaprotestował, mówiąc, że po kilku minutach rozmowy ze mną zupełnie się o tym zapomina, bo uwagę przyciągają oczy, które mają coś w sobie, wiele wyrażają.
Zrozumiałam, że poznałam człowieka, który potrafił wydobyć ze mnie to, co sama wiedziałam, ale przez innych ludzi dawno zakopałam i zapomniałam.
Po tym wszystkim oddychałam już z ulgą. Położyłam się przy Marcinie, co zwykle bardzo mnie krępuje. Pograliśmy razem na gitarze - wiedział jak ustawić struny przy mojej ręce, bym mogła przesuwać po nich palcami, a sam naddawał akordy. Zdążyłam się jeszcze wzruszyć - co zdarza mi się rzadko - gdy grał Dust in the Wind, melodia płynęła kilka centymetrów ode mnie, a ja patrzyłam na jego skupioną twarz.
Patrzyliśmy na siebie jakoś inaczej.
W końcu Marcin wrócił do Warszawy, a ja jestem mu wdzięczna za ten post i za pytania, które zrodziły się w mojej głowie.
⬇️
Jakim trzeba być, żeby dostrzec w osobie, która przed Tobą stoi więcej, niż to, na co właśnie patrzysz? Jakie trzeba mieć doświadczenia, by uznać, że zmysły kłamią? Czy trzeba być autystykiem? Aspergerem? Medium? Chorym psychicznie? Mieć jakoś inaczej skonstruowany mózg?
Są wyjątkowi ludzie, którzy myślą wychodząc poza schematy. Ale większość z nas, bo niestety mówię również o sobie, ocenia i wartościuje według tego, co widzimy i jak nam "się wydaje". Zmysł wzroku jest jednym z najsilniejszych i bezrefleksyjnie poddajemy się jemu. I chociaż jest to jakoś zakodowane w naszej naturze i przestawienie toku myślenia jest niezwykle trudne, to na pewno jest jedno, co możemy zrobić - starać się. Poznając nową osobę, o której nic nie wiemy, nie wyobrażać sobie jaka jest. Niczego nie zakładać. Nie wmawiać sobie, że powiedziała to, BO... Nie określać jej po tym, jak się zachowuje w jednej, określonej sytuacji, w której zawsze ją widzimy.
No, i wygląd. To co jest na zewnątrz, wielokrotnie zupełnie nie odzwierciedla tego, co dzieje się w głowie.
Oczywiście nie chodzi o to, że każdy człowiek na świecie jest super - chociaż to też jest relatywne - ani o to, że musimy lubić wszystkich i że nikt nie ma wad. Chodzi tylko o to, żeby dać sobie i drugiej osobie szansę na właściwe spojrzenie.
Ja osobiście marzę o tym, by być mądrzejszą i z chęcią - bo chyba jej najbardziej nam brakuje - poskramiać swoją nieomylną wszechwiedzę, robiąc miejsce na poznanie. Nie tylko zmysłowe.
* * *
Przy takich ludziach jak Marcin totalnie nie czuję się chora  Starajmy się mieć otwarte umysły, byśmy dla innych mogli stać się takim oparciem 
Copyright © ACZkolwiek - kocham życie! , Blogger