Zawsze wiedziałam, że życie to jeden wielki paradoks. Teraz moja hipoteza potwierdza się w całej rozciągłości.
Jestem chora, jak wiadomo, od urodzenia, na ciężką, przewlekłą, nieuleczalną chorobę, która cały czas postępuje, powolutku słabnie jakaś kolejna część mojego ciała, najbardziej przyspiesza podczas pobytu w szpitalu, moje płuca osłabły już na tyle, że nie mogę sama oddychać. Jednak jestem - myślę - w bardzo dobrej formie chociaż ciężko jest mówić takimi kategoriami...
Mój wujek, brat babci, był zawsze silnym, postawnym facetem, pełnym krzepy. Od 5 lat choruje na nowotwór złośliwy. Choroba przebiegała bardzo łagodnie, jeździł na chemię, wszyscy myśleliśmy, że wyleczy to cholerstwo.
I od jakiegoś miesiąca z tygodnia na tydzień rak postępuje tak gwałtownie, że wujek cały czas śpi, ma podawaną morfinę, koncentrator tlenu, który ja kiedyś miałam tylko do spania u niego chodzi 24h na dobę, ledwo siedzi, nie ma siły na nic.
Jego stan jest nieporównywalny do mojego. Nigdy do głowy by mi nie przyszło, że tak zdrowa osoba może być bardziej chora ode mnie...
Przewrotny jest los.
Tak jest teraz. Ale nie powiem, że nie boję się przyszłości. Wiem, że przede mną jeszcze długa droga.
I wiem też, że kiedyś ten blog przestanie istnieć, nawet jak ja jeszcze tutaj będę...