wtorek, 16 marca 2021

Zachwiany kosmos

 To jest właśnie ten czas, kiedy Asia przestaje błyszczeć siłą.

Dokładnie rok temu, w okolicy moich urodzin napisałam post, który w bolesny sposób opisał koniec jakiegoś ważnego dla mnie etapu, wydarzenia. Teraz, o ironio, po roku, znów muszę zrobić to samo. Znów nadchodzą zmiany, a ja nie mam na nie siły.
Najsmutniejsze, że post miał być o czymś innym. Bardzo pozytywnym, bo ku mojemu własnemu zdumieniu ostatnio mam sporo fajnego materiału do pisania.
Miał być bardzo wesoły, bo wczoraj zrobiłam coś, co sprawiło mi dużo radości. Ale gdy przez chwilę się czymś pocieszę, to natychmiast pojawia się ktoś lub coś, co miażdży radość.
Życie wciąż weryfikuje moje plany.
Okazuje się, że pomimo moich wielu starań, podejmowanych prób, nieustannej walki, wręcz heroizmu, pływaniu pod prąd i wbrew pierdyliarda trudności, pomimo nieustannej i męczącej determinacji - nie mam absolutnie żadnego wpływu na swoje życie.
Pół roku temu podjęłam współpracę z asystentką, do której dość mocno się przywiązałam. Chociaż totalnie różne, to charakterami w jakiś sposób bardzo podobne. Stopniowo przełamywałam swoje bariery i z jej dobrym nastawieniem pozwalałam na wykonywanie tych czynności, które dla mnie są trudne do psychicznego odblokowania. Ona dała mi poczucie bezpieczeństwa, którego potrzebowałam jak tlenu po katastrofie z Kubą rozłupującym mój spokój do nicości.
Potrzebowałam rutyny: w niedzielę jestem spokojna, że jutro przyjdzie o 8. Nie muszę o tym myśleć, upewniać się, dopytywać i ewentualnie NA JUŻ, w ogromnym strachu szukać kogoś, kto przyjdzie czuwać nad moim życiem.
Wiedziałam, że nie tylko zaspokoi moje potrzeby życiowe, ale że oprócz tego mogę po prostu POŻYĆ. Wiedziałam, że przez kolejnych 5 dni, od poniedziałku do piątku będę się z nią śmiać, gadać i że wspólnie będziemy planować kolejne moje akcje. Zapewniła mi komfort psychiczny. Nie musiałam 3 dni wcześniej planować każdej minuty życia, tylko dzięki niej mogłam żyć bardziej spontanicznie, jak każdy zdrowy człowiek. Mogłam umyć głowę na pół godziny przed niespodziewanym spotkaniem. Mogłam się przebrać w ciągu dnia, gdy jednocześnie miałam mieć i rehabilitację i jakieś wyjście, zamiast wybierania tylko jednej opcji dziennie.
Zaprosiła mnie do siebie na Sylwestra. Rozmawiałyśmy o prywatnych sprawach. Troszczyła się o mnie jak to się robi z bliską osobą. Nie traktowałyśmy się wyłącznie służbowo.
Czułam spokój i radość, że dzięki niej mogę sobie pozwolić na dużo więcej, niż leżenie, jedzenie i picie.
Była moimi nogami, rękami, ale też była czymś dużo więcej.
Było mi z nią dobrze. Przyjacielsko.
Miałam komu się zwierzyć, gdy nie miałam komu. Czułam w niej takie ludzkie wsparcie, ale nie tylko w słowach. Ona naprawdę była gotowa do działań i realizacji moich kosmicznych pomysłów.
Zaufałam jej totalnie. Czasem nawet ze zdziwieniem rozmawiałyśmy o tym, że to nie jest normalne i chyba nie powinno tak być. Miała bardzo duże pole do nadużyć.
Ale zaufałyśmy sobie nawzajem i to się sprawdziło.
Na lato miałyśmy już sporo pomysłów. Drinki w klubach, gdy już zniosą obostrzenia, leżenie na kocu w parku w upalny dzień. Moje wspólne spotkania autorskie. Miałam też swoje własne pomysły, o których jeszcze nie zdążyłam jej powiedzieć ☺
Nie wstydziłam się przy niej prawie niczego, a to jest zawsze mój Mont Everest. Swoim sposobem bycia mi pomagała.
Była moim oddechem. Spokojnym snem.
Z powodów osobistych Ania musi zakończyć pracę nie tylko u mnie, ale w ogóle.
A ja muszę kolejny raz pisać ogłoszenie, czekać, czy ktoś się zgłosi, rozmawiać przez telefon, umawiać się na pierwsze spotkania, dokonać wyboru, a później długo... długo... uczyć się, ufać i przyzwyczajać. Znieść strach i skrępowanie pierwszego dnia pracy nowej osoby. Przez 7 godzin być poddaną, zależną w swojej upokarzającej niesamodzielności.
Nie będę mogła tego dnia zapłakać z ulgą - bo trzeba będzie mi wytrzeć nos. Będę wolała się spiąć, wytrzymać i odpłakać po południu.
Przy Ani nie umiałam się powstrzymać. Zapłakałyśmy obie, ja to robię od dwóch dni.
Już teraz czuję napięcie całego ciała, ciśnienie w głowie, spocone ręce, blokadę w myśleniu. Ból głowy od płaczu. Uczucie gorączki. Telefon wyślizguje się z mokrej dłoni podczas pisania tego postu. Mój organizm zaczął się przygotowywać na walkę z jutrem. Myślałam, że niepewność o przyszłość odeszła razem z Kubą, a tymczasem wracają tak dobrze znane mi uczucia.
Za kilka miesięcy mam obronę pracy dyplomowej. Powinnam skupić się na nauce i ujarzmianiu stresu z tym związanego, a nie na myśleniu o tym, kto teraz mnie nakarmi, dotknie, komu znów będę musiała zaufać i się powierzyć. Z kilku fajnych rzeczy już zrezygnowałam, by skupić się tylko na walce z tym jednym stresem.
Po takich sytuacjach tracę zapał. Wszystko wydaje mi się bez sensu i bez znaczenia. Po co się trudzić i starać, gdy bez uprzedzenia przyjdzie coś, co zdewaluuje całą resztę. Może powinnam się skupić tylko na przetrwaniu do śmierci.
I wiem, że zaraz znów się podniosę. Zacznę szukać nowej asystentki lub asystenta, wezmę się w garść, podejmę działania z werwą, znajdę w sobie siłę. Bo muszę.
Bo życie wciąż się toczy, a ja muszę dopasować się do jego rytmu. Bo nie mam innego wyjścia. Bo nikt tego za mnie nie zrobi.
I gdy w końcu wszystko poukładam, znów zacznę wymyślać i próbować piąć się wyżej.
Do momentu, gdy ponownie zależność uderzy w twarz, pokonując bezwładne SMA.
I wiem, że przecież to nie jest koniec świata, nikt nie umarł, życie nadal będzie się toczyć. W ogóle ta najważniejsza osoba, dzięki której (lub przez którą 😏) żyję, wciąż jest i to jest duże pocieszenie. Bez niej nic.
Ale jednak jest to jakiś koniec. A ja jestem przeciążona i nie umiem go wziąć za początek.
Najbardziej boli, że znów tracę coś dla mnie ważnego.
Mówi się: "nie przejmuj się rzeczami, na które nie masz wpływu". Ale jeśli w którymś momencie orientujesz się, że wpływu nie masz nawet na to, kiedy opróżnisz pęcherz, nie mówiąc już o możliwości wyjazdu na wakacje, to w końcu wszystkie zawory puszczają.
Mi puściły i nie mam siły ich dokręcić.
W takiej wesołej atmosferze upłynęły moje urodziny, które nomen omen, wypadły w Środę Popielcową. Przypadek?
Zabawna odpowiedź z przymrużonym okiem powinna wybrzmieć dziarskim: "Nie sądzę!".
Ale życie nie jest ani tak przewidywalne, ani wesołe. Choć czasem takie bywa.
Tak, ta zbieżność dni to zupełny przypadek, ale ładnie się komponują, trzeba przyznać.
Chciałabym, żeby w moją codzienność wkomponował się ktoś, kto się zaczepi i zostanie zawzięcie.
Tymczasem idę ogarnąć sklejone rzęsy i biorę się za wprowadzenie kogoś nowego w swój mały, zachwiany kosmos.
A czy z Anią kiedyś jeszcze się spotkamy?
- Nie sądzę!



Copyright © ACZkolwiek - kocham życie! , Blogger