Kilka razy próbowałam, jednak zawsze albo nie było optymalnej pogody, albo ja nie czułam się pewnie na wózku.
A, żeby pójść tylko i wyłącznie z 6-letnim dzieckiem do cukierni znajdującej się spory kawałek - jak na moje warunki - od domu, to muszę się czuć w stu procentach komfortowo sama ze sobą. Muszę być pewna, że nie przesunę się na wózku i że głowa będzie stabilna i jednocześnie ruchoma na tyle, żebym dała radę nią operować.
Nie mogę się bać, by nie wprowadzać w strach i niepewność bratanka i jeszcze panować nad sytuacją na ulicy.
A przecież sama wymagam opieki we wszystkim.
Ale chciałam spróbować.
Rozważywszy każdy szczegół wcześniej w domu wyszłam z nim nie mówiąc dokąd idziemy, sama chciałam sprawdzić dopiero na zewnątrz, czy wszystko jest w porządku.
Przy przechodzeniu na drugą stronę mówiłam, żeby się trzymał wózka (wcześniej już akurat tego go nauczyłam) i szedł wtedy, kiedy ja idę i stał wtedy, kiedy ja stoję. Wiem od dawna, że z nim mogę tak postępować, że to nie jest narażanie życia, czy inne niebezpieczeństwo, bo słucha się zawsze od A do Z, jest grzeczny i wie, że idąc z ciocią może liczyć tylko na jej słowo, nie gesty.
Weszliśmy do cukierni i powiedziałam, żeby wybrał sobie ciastko, pani przedstawiała mu skład poszczególnych słodyczy i mnie pytała, które lubi, czy zje takie i ile ukroić. Błahostka? Wcale nie.
Może to głupie, ale czułam się dumna.
Po pytaniu "czy pani sobie coś życzy" poprosiłam o latte i słomkę.
Przyniosła do stolika i wtedy jak zawsze rozgadany Danielek jak na złość nie powiedział swojego zwykłego tekstu, który zresztą bardzo mi się podoba "moja kochana ciociunia jest chorutka", tylko ni z tego, ni z owego wypalił:
- Moja kochana ciociunia potrzebuje słomki, bo jest niepełnosprawna.
Mała różnica? Nie dla mnie.
Od kilku lat sama o sobie tak mówię, bo taka prawda, ale zawsze używałam określenia "jestem chora" i do tej pory wolę właśnie to.
Chociaż mam świadomość, że "chora" i "niepełnosprawna" to najczęściej zasadnicza różnica. Dlatego mimo niechęci się przełamuję.
Pani tylko się uśmiechnęła i odpowiedziała "aaa, to ciocia, ja myślałam, że siostra"
Była bardzo uczynna, serdeczna i normalna. To znaczy, że nie traktowała mnie jak dziecko specjalnej troski, które wydumało sobie, że przyjdzie z drugim dzieckiem i urządzą razem wesoły happening ku radości swojego wyimaginowanego świata, ale jak dorosłą osobę z "tylko" ograniczoną motoryką.
Wszystko było w mojej buzi i w Danielka rękach.
Mówiłam, żeby otworzył portmonetkę, wyjął pieniążki, podał pani, schował resztę, wziął ciastko do stolika (sama odsunęłam jemu i sobie krzesła, z którego to wyczynu byłam niezmiernie dumna) i wreszcie, by podawał mi kawę ze słomką do buzi.
Trochę się w skrytości ducha martwiłam, czy aby na pewno da radę i przy tym nie narobimy lipy, ale w końcu zadanie nie było zbyt trudne.
Wypiłam kawę, zjadł ciastko, w międzyczasie poprosił:
- Ciocia, teraz chce mi się bardzo piciu...
- A co chcesz, soczek, czy herbatkę?
- A co jest tańsze? ( :) )
- Nieważne, co wolisz?
- Soczek.
Sama mu wybrałam, bo nie wiedział, który będzie mu smakował, wypił, podziękowaliśmy i wyszliśmy.
W drodze powrotnej patrząc na skaczącego dokoła chłopca myślałam o dwóch rzeczach:
1. Biorąc pod uwagę możliwości dziecka jednocześnie ich nie nadużywając można zrobić z nim wiele, dla zwiększenia więzi, chociażby.
Cieszę się, że mam w nim pomocnika, w przyszłości będziemy mogli oboje na siebie liczyć.
Zrobiliśmy to!
2. Dlaczego panuje nadal powszechna opinia, że gdy osoba niepełnosprawna (sic!) decyduje się na dziecko, to jest do cna zdeprawowana i wyrządza krzywdę temu dziecku? Że nie jest w stanie go wychowywać (sic!), pilnować, dbać, chronić i poświęcać mu czas jak zdrowa matka, zdrowy ojciec?
Daniel to nie moje własne dziecko, ale teraz się dowiedziałam, że i ja mogłabym uczynić je szczęśliwym.
I tak robią ludzie, których znam, których doświadczenie mówi samo za siebie.
* * *
Co prawda zdjęć z tego wypadu nie mam, ale mam z innego, który był równie fajny, bo z przyjaciółmi - tu z siostrą prawie-bliźniaczką :)