Dla mnie osobiście po lotach samolotem balon nie jest niczym nadzwyczajnym i nie jechałam po to, żeby przeżyć przygodę życia, tylko po to, żeby zrealizować coś, co sobie uroiłam w głowie, miałam postawiony cel i musiałam go dopiąć.
Oczywiście widok całego Krakowa i Tatr z dużej wysokości jest niezapomniany i cieszyłam się, tym bardziej, że zerwał się wiatr i zaczął bujać balonem (pan z tego powodu miał opory, żeby nas wpuścić do środka, musieliśmy chwilę poczekać, a przecież to dodatkowa atrakcja...), ale nie czułam piorunującej ekscytacji unosząc się w żółwim tempie nad ziemią.
Mam satysfakcję, że mogę odhaczyć kolejny punkt na mojej liście "to zrobić za życia".
Zaczynając od początku: Z Radomia wyjechałam w piątek po 16:00, w Krakowie byłam koło 19:30, w sobotę koło 15:00 musieliśmy z niego wyjechać, żeby przed 17:00 dojechać do Częstochowy. W domu byłam na 21:30.
Jak widać po godzinach czasu na zwiedzanie mieliśmy bardzo, BARDZO, B.A.R.D.Z.O niewiele, ale to, co udało się zrobić i zobaczyć, to zaraz po przyjeździe kolacja na Rynku, od którego nie mogłam oderwać wzroku.
Na około niego funkcjonują do późnych godzin mnóstwo restauracji i WSZYSTKIE były oblegane, po środku kręciły się bryczki, w pewnym momencie (czyli o 21 ;) wybrzmiał Hejnał Zygmunta, a w między czasie pojawili się na środku ulicy studenci demonstrujący Breakdance.
Życie tam tętni późną nocą w środku tygodnia, takiej ilości ludzi skupionej w jednym miejscu Polski bez wyraźnego powodu jeszcze nie widziałam.
Zamawiając drinka u Superprzystojnego kelnera w czarnej koszuli czułam, że żyję i że niewiele różnię się od tych ludzi, którzy siedzą przy stolikach i rozmawiają po angielsku, włosku lub francusku. Wszyscy byliśmy tam po to, żeby dobrze zjeść, pośmiać się i pobyć wśród tłumu wesołych ziomków.
na Rynku z rodzicami
Rynek nocą
Przeszłam przez Sukiennice odkrywając co to tak naprawdę jest, podziwiałam architekturę, która, sorry, podobała mi się bardziej, niż w Rzymie ;), biegłam upojona alkoholem i emocjami przez ulice śmiejąc się z zawieszonych między budynkami lamp o niewidocznych sznurach i wmawiając sobie, że jestem w Londynie, w Hogwarcie i na pewno zaraz zza którejś z nich wyskoczy Harry Potter na miotle.
Sukiennice
Wróciłam do swojego pokoju, by prowadzić nocne Polaków rozmowy z moimi towarzyszami i zasnęłam mocnym snem budząc się o 6:00.Po śniadaniu w miasto, w odróżnieniu od drogi do Krakowa teraz siedziałam na wózku w samochodzie, żeby móc uchwycić wzrokiem to, czego nie dało się zobaczyć na nogach z braku czasu.
Ponieważ lot balonem był chwilowo wstrzymany z powodu pogody (chociaż moim zdaniem była idealna), to żeby nie tracić czasu pojechaliśmy do Łagiewnik, a tam to już naprawdę, z ręką na sercu mogę powiedzieć, że poczułam się jakbym była w Rzymie. Tacy ludzie, taki klimat, taki świat. Może nie jest to zbyt normalne, żebym podniecała się każdym "hello", "hi", "niech ci Bóg błogosławi" lub zwykłym uśmiechem przechodnia, ale ja tak właśnie mam od jakiegoś czasu, najbardziej zachwycają mnie ludzie, nie budynki, chociaż Sanktuarium jest PRZEPIĘKNE.
Łagiewniki
Sanktuarium
Stamtąd pojechaliśmy na Wawel, przelecieliśmy go, że tak się seksualnie wyrażę, lotem błyskawicy, także nie mam jakichś ogarniętych zdjęć, ale Smoka, który coś tam ma wspólnego z dziewicami musiałam zaliczyć ;)
Smok Wawelski
Z Wawelu na balon, a z niego bardzo krętą, długą, męczącą drogą w skwarze lejącym się z nieba dotarłam na plac Muzeum Lotnictwa, gdzie miałam spotkać się ze znajomym pisarzem i ilustratorem, Piotrem i jego żoną. Zanim tam udało nam się trafić dzwoniłam do niego koło 10 razy na pewno, najpierw przesuwając spotkanie na później i później, następnie prosząc o pokierowanie przez miasto do celu. Po trudach i bojach spotkaliśmy się po to tylko, żeby zobaczyć siebie nawzajem pierwszy raz w realu i umówić na następny przyjazd, już nie na wariata, ale spokojne zwiedzanie, gondolę i piknik.
Byliśmy dawno, dawno spóźnieni, więc biegiem do samochodu, po drodze KFC i wysiadamy w Częstochowie. Zostawiamy przyjaciela, z którym już nie będziemy wracać do Radomia, sami idziemy na lody, potem na Jasną Górę, gdzie 5 lat temu, przy okazji matury złożyłam obietnicę, że jeszcze tu wrócę, chwilę dosłownie przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej, to była chwila spokoju, chwila ciszy, a potem biegiem do samochodu poprzez pompę deszczu, która akurat - na moje wyraźne życzenie - lunęła. Deszcz to jedna z moich nielicznych chwil dziecięcej radości. Miałam co chciałam.
Tak się odbył mój 1.5 dniowy wyjazd, który nie był może podróżą marzeń, ale cieszę się, że to przeżyłam.
Nie piszę tu często, bo oprócz tych fizycznych zdarzeń dzieją się rzeczy mocno emocjonalne, a o takich nie umiem.
Ale człowiek uczy się całe życie :)
Flying, dreaming, relax
Jeden Włoch chciał fotę ze mną, to się zgodziłam