Równe trzy lata temu z trudem napełniając płuca powietrzem powiedziałam do rodziców "jedziemy do szpitala, ja już nie wytrzymam tej nocy".
I tylko kręcenie się w kółko po domu i te ostatnie słowa tak naprawdę pamiętam.
Potem zapamiętywałam strzępki, przed oczami mam pourywane obrazki przeplatane opowiadaniem osób z mojego otoczenia, gdy było już długo PO TRACHEOTOMII.
Razem z jawą mam pomieszane również sny i halucynacje.
Za cztery dni - tamtego czasu - będę przechodzić zabieg, niczego nie świadoma, bez możliwość podjęcia decyzji. Pewnie wtedy dokonałabym na sobie eutanazji powołując się na lata strachu spowodowane myślą o respiratorze.
Mój mózg działał na niewiadomych falach, o nieznanych porach. Ciekawa jestem, czy sny, halucynacje, przebłyski świadomości miały miejsce przed śpiączką? Po niej? W czasie zabiegu? Ciekawa jestem, czy wtedy pracowałam na falach Theta, Delta, Alfa, SMR?
Chociaż z perspektywy naukowej to jest intrygujące, to dla mnie jednak już nieistotne, bo najważniejsze, że po morzu łez i niecenzuralnych słów mój umysł teraz pracuje na Beta i ma się lepiej, niż przed tracheo.
Czasem sobie myślę, co by było gdyby.
Gdybym nie straciła sił mięśni oddechowych to pewnie teraz byłabym wykształconym filologiem angielskim, skończyłabym rozpoczęte wtedy studia. Jadłabym samodzielnie podnosząc widelec z niezmielonym jedzeniem, jeździłabym samotnie na spacery nocą, czytałabym książki bez stresu i pośpiechu przekręcając sobie kartki, siedziałabym 16 godzin dziennie forsując kręgosłup, byłabym cicha, potulna, pokorna i nijaka.
Gdybym nie przeszła tracheotomii to do tej pory prawdopodobnie nie wiedziałabym nic o Rdzeniowym Zaniku Mięśni oprócz tego, że najczęściej kończy się tracheotomią.
Nie nauczyłabym się jeść tak, żeby być dożywioną, nie umiałabym walczyć o swoje, nie odkryłabym (mocy) swojego charakteru, nie pracowałabym nad sobą, nie czułabym chęci apgrejdowania, nie pisałabym bloga tym samym poznając mnóstwo różnych ludzi.
Nie starałabym się. Bym po prostu wegetowała mentalnie.
Co jest lepsze?
Jakbyśmy powiedzieli: "No jak to? Dziurka w szyi to najlepsza rzecz jaka może ci się przytrafić" to byśmy zostali pochowani z nalepką na czole pt. "HIPOKRYTA".
Nikt tego nie chce, wszyscy, którzy pytają mnie o szczegóły niedotlenienia z niepokojem wyobrażają sobie siebie w mojej sytuacji, tak jak ja kiedyś.
Ale całe życie opiera się na haśle: coś za coś.
I we wszystkim są plusy i minusy. Wiele straciłam, ale też dużo zyskałam.
A zyski i straty są spowodowane tak różnymi powodami, że nie da się porównać - będąc w mojej sytuacji z moją osobowością - które są większe, ważniejsze.
Mogę tylko powiedzieć, że przeciwności tkwiące we mnie kiedyś wyrównały się i nie czuję żalu, bólu przez to, co straciłam, bo po mojej stronie jest też wiele pozytywnych, dodatnich aspektów życia.
Czasem tylko myślę z sentymentem o wychodzeniu na spacer z Dżepem lub robieniu dla mamy zakupów, ale nie skupiam się na wspomnieniach, bo przecież nie ma to sensu.
Teraz jest nowy etap życia.
Piszę to wszystko nie po to, żeby sobie utrwalać w pamięci okoliczności tracheotomii lub wmawiać pozytywną jej stronę, bo i jedno, i drugie mam mocno wryte w umysł i serce.
Piszę, ponieważ zmobilizował mnie do tego pewien mail od nieznanej osoby i komentarz kogoś, kto ostatnio mnie tu pytał, czy mam potrzebę pisania bloga.
Kiedyś, zakładając go, pomyślałam, że chcę, żeby miał głębszy sens, bo jeśli chciałabym tylko pisać, aby pisać, to założyłabym sobie plik w Wordzie pod nazwą "pierdoły" i zapisała go na twardym dysku swojego komputera.
Ja chciałam, żeby do czegoś się przyczyniał, żeby wypływało z niego jakieś dobro, tylko nie bardzo jeszcze wtedy umiałam zdefiniować owo słowo.
Nie wiedziałam też, czy trafi do jakiejś grupy ludzi i do jakiej, czy będzie się cieszył jakimkolwiek zainteresowaniem, dlatego postanowiłam, że jeśli przez dłuższy czas nie będę otrzymywać sygnałów, ze jego prowadzenie ma sens, to usunę i przygoda się zakończy.
Właściwie od początku przychodziły maile i wiadomości na GG, nie w zastraszającej ilości, jednak podtrzymywały blog przy życiu.
I często oprócz zwykłej chęci poznania się były to prośby o rozmowę pokrzepiającą od osób przytłoczonych życiem.
Ale teraz zaczyna się poważniejsza zabawa, bo pytają mnie o rady ludzie, którzy potrzebują pomocy wykształconej, wykwalifikowanej osoby i mimo, że do takich chodzą lub chodzili, to chcą właśnie na tym etapie życia rozmawiać ze mną.
Poczułam pierwszy raz dość ciążącą na umyśle odpowiedzialność, ale też pewność, że jeżeli przynajmniej jedna osoba ma potrzebę czytania tego bloga, to ja mam potrzebę go pisania, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Myślę też, że mój cel postawiony w sierpniu 2011 całkiem nieźle się realizuje i chociażby z tego powodu trzy lata leżenia z rurką opłacają się...