Przeważnie wychodzę na dwór popołudniami, chyba, że któreś z rodziców ma dzień wolny od pracy.
Kiedyś, gdy jeszcze siedziałam 16 godzin dziennie codziennie nie było najmniejszego problemu, bo wszystko robiłam na siedząco i mogłam wyjść z dowolną osobą podczas nieobecności rodziców.
Teraz głównie leżę, bo po pierwsze zakres moich sił wytrzymałościowych znacznie się zmniejszył, po drugie mogę jeść tylko na leżąco. Siedzenie 8 godzin odpada.
I chociaż mogłabym wyjść z panią Małgosią do południa, kiedy wszystkie instytucje są otwarte, to nie wychodziłam, bo największą przeszkodą było posadzenie mnie na wózek i z powrotem na kanapę.
Niedawno wpadłyśmy na pomysł, że mama posadzi mnie na wózek przed wyjściem do pracy i wyjdziemy wcześnie rano. Tylko gorzej z położeniem... Będę zmęczona, pani Małgosia nie da rady mnie podnieść.
Ustaliłyśmy, że zadzwonimy po mamę jak będziemy wracać do domu.
Tym sposobem zrobiłyśmy dzisiaj co najmniej 12km.
Poszłam do fryzjera, zeżarłam lody w kawiarni (to mogę!), zrobiłam małe zakupy w Rossmanie, przypomniałam sobie stare mury kochanego LO i odwiedziłam Jarka (w rehabilitacyjnym fartuszku wygląda jeszcze bardziej męsko... Chociaż, czy bardziej się da? ;)
Od razu umówiłam się z nim, że za dwie godziny jak przyjdzie do mnie na rehabilitację to on mnie położy, ponieważ nie chciałam dodatkowo fatygować mamy.
Umówmy się - powody były różne ;)
Wróciłyśmy do domu, siedziałam już 4 godziny, przede mną jeszcze dwie, a plecy strasznie bolały.
Polak potrafi, więc przechyliłyśmy wózek, oparłyśmy o kanapę i zrelaksowana czekałam na Jarka.
Zapytał, jak się czułam w jego ramionach i odpowiadając z wyszczerzem na mordzie, że cudownie wiedziałam, iż miasto już jest moje ;)