Od dłuższego czasu snuję myśli pewnego rodzaju... rodzaju, który nie ma nic wspólnego z respiratorem, z życiem z respiratorem, z wózkiem, z chorobą, z SMA, z blogiem, nie ma nawet p r a w i e nic wspólnego ze mną.
Chcę dać upust swoim dylematom, teoriom i hipotezom, ale z braku ambony lub innego podium przewlekę nić niniejszego szkopułu przez igielne ucho pamiętnika...
I liczę na Wasze "za", a nawet "przeciw".
Kiedyś gdzieś przeczytałam, tudzież usłyszałam, że około 80% naszych działań bierze się z egoistycznych pobudek nawet, jeśli nie zdajemy sobie sprawy z tego my, ani otoczenie, któremu potencjalnie np. pomagamy.
* Kupujemy komuś prezent bez okazji z myślą, że się ucieszy, a w podświadomości czai się potrzeba usłyszenia dobrych słów, gloryfikowania, chwalenia za doskonale trafiony pomysł.
* Dajemy domokrążcy parę złotych myśląc, że dzięki "drobnej" pomocy dzisiaj będzie miał pełny brzuch, a nasza podświadomość klaszcząc entuzjastycznie w dłonie wykrzykuje melodyjnie "To ja! To dzięki mnie! Zrobiłam dobry uczynek!
A niech tylko, kurwa, przyjdzie jeszcze raz..."
* Chodzimy do Komunii, no bo chcemy naturalnie ubogacać swoje wnętrze, ale podświadomość klęczy i ze złożonymi rączkami błaga "Niech tylko przyjdzie ten ksiądz, ten, on jest fajny, on mnie lubi, on się uśmiechnie...".
* Piszemy post na bloga z premedytacją starając się, by był jak najbardziej elokwentny, inteligentny, pełen dwuznacznych metafor nadających pisarskiej stylistyki wcale nie po to, żeby treścią wpłynąć na czytelnika i mu w jakiś sposób pomóc, wyjaśnić, naświetlić problem, tylko by zgarnąć morze pochwał za nadzwyczajny talent dziennikarski.
* Jedziemy na misje lub zostajemy w kraju po to, aby... no właśnie.
Pomińmy kwestię misjonarzy świeckich, bo to wg mnie zupełnie osobny temat i nie dotyczący moich dzisiejszych rozważań, a skupmy się na - księżach.
Którzy wyjeżdżają z myślą, że w krajach Trzeciego Świata przybliżą Boga tamtejszej ludności, no bo przecież tam księży jest garstka, są jeszcze takie jednostki, które pojęcia nie mają o istnieniu Chrystusa. (Są jeszcze takie jednostki...?)
Ksiądz wyjeżdża, przebywa tam rok, dwa, pięć i po powrocie do jakże ubogaconej Bogiem Europy opowiada: "Wiesz, w krajach nie dotkniętych wszechobecną cywilizacją przeżywa się Boga inaczej... Ludzie głębiej wierzą... Chętniej uczestniczą w kolorowych Mszach... Cześniej zwracają się do Jezusa... Bardziej cenią Ducha, niż pieniądz... Cieszą się ze wszystkiego, co mają, cieszą się życiem i drugim człowiekiem..."
Kogo trzeba "nawracać"? Wierzących?
Każdy z Was - (nie)wierzący - przyzna, że obecne czasy nie są skierowane na ubogacanie wnętrza człowieczego "Ja" pod jakimkolwiek względem, nie tylko religijnym. Większość społeczeństwa tzw. "cywilizowanych" krajów ma wpisane w proces myślowy zachowania gwarantujące jak najlepszy byt, pozycję społeczną, kulturową. Nie chcemy bogatego wnętrza - cokolwiek się za tym kryje. Chcemy być bogaci na zewnątrz, w jak najbardziej dosłownym tego słowa znaczeniu.
Czy zatem, nie potrzeba nam misjonarzy? Szafarzy Ducha? Szafarzy z ubogich krajów? Szafarzy Ducha z krajów, które pod tym względem mają więcej do powiedzenia, niż my?
Ja taką potrzebę widzę na każdym kroku i w każdej dziedzinie życia. Jest ona nie tylko niezbędna wierzącym. Wszyscy potrzebujemy "nawracania" po to, aby być godnymi tytułu Człowieka.
Ostatnio do Warszawy przyjechał ojciec Bashobora z Ugandy - z kraju, do którego jeżdżą również nasi misjonarze. Przyjechał dlatego, że wiedział, iż Polacy potrzebują przekazywania im Boga takiego, w jakiego wierzą jego ziomkowie. Boga obecnego, prawdziwego, namacalnego, codziennego, Boga Przyjaciela, nie wyimaginowanego, bajkowego dziadka, nie legendy, pustej transcendencji.
Czy logiczne jest, aby ci "prawdziwi" księża, księża z inwencją, z powołaniem, z zapałem, z Duchem, z inteligencją emocjonalną zostawiali ubogi w Duchu kraj po to, by wlewać Ducha tam, gdzie On siedzi sobie świetnie ukorzeniony?
Oczywiste jest, że robią tam dużo dobrego, praca nie idzie na marne, są potrzebni i świetnie się realizują w pomocy ludziom... Pomocy głównie materialnej.
Łatają dziury tam, gdzie u nas wszystko gra i huczy, tzn. doprowadzają wodę do każdego domu, instalują elementy potrzebnebne do odbioru internetu, pomagają w nauce dzieciom i młodzieży, dbają o zdrowie w postaci pieniędzy na leki, usługi dentystyczne i szpital...
Jest w tym wszystkim - dla mnie - jeden wielki feler: tak "obsługiwać" ludzi, w którego skład wchodzi również udzielanie Komunii i spowiadanie może każdy ksiądz. KAŻDY ksiądz. "każdy" zastępuje tu wiele epitetów ;)
Wracając do kwestii egoizmu: czy misjonarz PONIEKĄD, powtarzam - poniekąd, nie jedzie dlatego, żeby w prostszy sposób spełnić swoje powołanie? W prostszy nie pod względem fizycznym, bo nie ulega wątpliwości, że jego praca jest nadzwyczaj trudna - fizycznie. Ale dzięki większemu wysiłkowi szybciej zdobywa szacunek, uznanie, podziw...
Oczywiście misjonarz nie myśli o tym w ten sposób, misjonarz jest księdzem wyjątkowego rodzaju, nie ma pobudek czysto egoistycznych podejmując decyzje o misjach.
Ale, czy gdzieś poza jego świadomością nie kryje się chęć łatwiejszego obcowania z ludźmi...?
Poruszyłam pierwszy raz w życiu na piśmie tak trudny temat i nie mam pewności, czy umiem to robić. Mam nadzieję, że przynajmniej w części zrozumieliście o co mi chodzi...
W Polsce trudno być apostołem.