wtorek, 8 września 2020

W braku sił, chęć jest chwalebna

 Miałam duży dylemat, czy pójść na ten koncert. Zwłaszcza, że tylko z koleżanką i to nową koleżanką. Stresowałam się prowadzeniem przez nią mnie na wózku, bo na szaleństwa elektrycznym jest już za późno dla mojej wybrednej ręki. Bałam się sprowadzania z krawężników, przeważenia wózka w autobusie przy przyspieszaniu i tego, że w wielkim chaosie i ogromnie głośnej muzyce nie będzie słyszeć, że wołam o odessanie. Bałam się, że rurka się odepnie, a ona nie usłyszy alarmu respiratora. Bałam się, że będzie mi niewygodnie, a ona nie ogarnie, że łokieć trzy milimetry w lewo robi kolosalną różnicę między przepadzistymi czterema milimetrami. Bałam się, że nie odessie prawidłowo, że urwie się zwisający kabelek od dodatkowych baterii do Karata... A dodatkowo obawy potęgowało naprawdę niedobre samopoczucie utrzymujące się od dwóch dni (spokojnie, to jeszcze nie Covid).

Oprócz tego czułam niepewność, że z zimna mój nos zacznie protestować, a przecież sama go nie wytrę... a także dlatego, że może będzie mnie ciągle coś bolało i co chwilę będę musiała prosić o poprawienie... Przecież to takie krępujące...

Każde moje wyjście, nawet na event wszech czasów, to nie jest wyłącznie eksplozja radości i dzikie szaleństwo, ale skrupulatnie obmyślany każdy ruch.
Było mi zdecydowanie wygodniej z myślą, że jednak zostanę sobie spokojnie, bezpiecznie, pod ciepłym kocykiem na kanapie. Wreszcie się najem, skoro ostatnio nie dojadam, zregeneruję siły...

Mogłam zostać przy tych myślach odbierających energię. Ale jakaś wewnętrzna siła od dziesięciu lat pcha mnie do pokonywania przeciwności na poczet nowych doświadczeń. Nieposkromiona, tajemnicza chęć życia jest silniejsza od strachu.

Po wymianie kilku SMSów ostrzegających przed moim niepewnym samopoczuciem napisałam wreszcie "Kasia, lepiej się czuję, jedziemy". Po dwóch godzinach znów wrócił stan lekkiego omdlewania, ale nie chcąc mieszać pomyślałam, że przecież i tak dam radę.

Wyszykowałyśmy się, ubrałam się w skóry i wyszłyśmy.
Na koncercie miałyśmy najlepsze miejscówki, byłam zachwycona, zaczęłam podrygiwać w rytm muzyki, odpłynęły wszelkie obawy, a nawet poczułam wszechogarniającą radość... a to uczucie ma wobec mnie nienachalny stosunek 😉

Szał trwał do pierwszych kropli deszczu... Myślę sobie, z cukru nie jestem, a w końcu chorować kiedyś trzeba (sic!), gorzej z Karatem, ale nie jedno już ze mną przeszedł, Wariat wytrzyma, jak ja.
Nie, nie, aż taka beztroska - dowód powyżej - nie jestem, więc przykryłyśmy go płaszczem przeciwdeszczowym, ale ja wesoło mokłam dalej. Natomiast koleżanka była mniej szczęśliwa i zaczęła się kręcić, wiercić "jedziemy do domu".
Hm, no nie... Siedzę tu już godzinę, za chwilę koncert dobiegnie końca, muzyk bardzo mi się podoba, chcę dotrwać do fotki..

Robiło się już naprawdę niewesoło, nerwy, deszcz, wiatr, zimno, koleżanka nie chce się przeziębić, bo musi chodzić do pracy... Powietrze zeszło ze mnie szybciej, niż z moich kół. Pojawiły się pesymistyczne myśli "jakby nie ta wieczna zależność..."
Zaczęłam żałować, że przyjechałam, że nigdy w pełni nie mogę się po prostu cieszyć...

...Gdy nagle sytuację uratował Szymon Wydra & Carpe Diem.
Poproszony o zejście do mnie na dół grzecznie, ACZ stanowczo zatrzymał ludzi tłoczących się do niego na scenie i wskazując na mnie rzekł: "chwileczkę, tutaj jest pani na wózku".
Zamaszystym krokiem zbiegł po schodach wołając ze sobą Zbyszka Suskiego, swojego zespołowego kumpla, tym samym na zaś zapewniając mi pełen pakiet.
Podchodząc do mnie z totalnie szczerym uśmiechem zawołał:
- Cześć! Wszystko w porządku? Jak się podobało? Chodź tutaj...!

Najpierw stanął przy mnie pochylając się, następnie klęknął obok wózka, a gdy ostatecznie przysunął się tak, by swoją głowę przytulić do mojej wszyscy obserwujący ludzie jęknęli w zachwycie i wołali "jak ślicznie!" 😉

Sesja zdjęciowa trwała dość długo jak na taką sytuację, nawzajem sobie z uchachem dziękowaliśmy, Szymon jeszcze życzył mi i mojej mamie - która przyjechała na koniec zmienić koleżankę, by ta mogła wygrzać się w domu - "wracajcie szczęśliwie", a ja przechodząc do wyjścia odwzajemniałam sypiące się do mnie uśmiechy i piszczałam z radości jak nastolatka.

Dlatego, że mam zdjęcie z gwiazdą?
Nie.
Dlatego, że ta gwiazda, facet w czerni, z czachą na plecach i w skórach, a przede wszystkim nasz radomski chłopak okazał się dokładnym przeciwieństwem tego, co słyszałam od naszych wspólnych znajomych.

Niezwykle się cieszę, że mogę zrobić update tych informacji 🙂

I co prawda wiem, że mój urok osobisty działa cuda, ale po tym jak się zachowywał na scenie i z jaką szczerością mówił o naszym mieście i ludziach wierzę, że chłopak po prostu dojrzał i jest w porządku nie tylko wobec mnie.

Wracałam do domu z sercem wypełnionym ciepłem, mimo deszczu i wiatru.
Z kolejnym dowodem na to, że choć życie z respi nie jest sielanką, to odwaga i siła charakteru napędzają życie, nadają mu sens i otwierają nas na przyjmowanie więcej od losu, który czasem naprawdę się stara, ale potrzebuje naszej woli, by sięgnąć po 🎁.






Copyright © ACZkolwiek - kocham życie! , Blogger