sobota, 8 kwietnia 2017

Nadzieja na niemożliwe

Nadzieja na niemożliwe
Każdy z nas chciałby zrobić coś, czego nigdy nie zrobi i wcale nie dlatego, że marzymy o złych, zabronionych rzeczach, które mogą nam zaszkodzić.
Każdy marzy o posiadaniu czegoś, czego nigdy nie będzie miał, nie dlatego, że nie mamy wystarczająco dużo pieniędzy.
Mam wrażenie, że życie polega w głównej mierze na ciągłym czekaniu na coś. Na dążeniu do czegoś, na marzeniu i na umiejętności rezygnowania z nieosiągalnego. Bo, gdy czasem coś się uda, nie to, czego chcemy najbardziej, ale to, co może nam sprawić radość i dać choć namiastkę zaspokojenia pragnień - czujemy, że jesteśmy w samym środku istnienia i że nasze istnienie ma sens.
Nawet, jeśli nie możemy polecieć na Miami, to cieszymy się możliwością przesypywania piasku między palcami, powiewem zimnego, morskiego powietrza. Jeśli nie możemy polecieć na paralotni, to lot balonem też jest całkiem spoko. Jeśli krewetki są powyżej naszego pułapu, to mule też dadzą radę... no dobra, naleśniki ze szpinakiem są super!

Niepełnosprawność zabiera całe mnóstwo możliwości, które daje życie. Można sobie wmawiać, że "niemożliwe nie istnieje", ale jakby nie istniało, to teraz bym biegała po zielonych pastwiskach (gdziekolwiek takie są), a nie biegam, tylko piszę ten post.
Niepełnosprawność zabrała mi to, o czym marzy moja niepokorna dusza - wolność.
Nie mogę nawet pobyć sama ze sobą, nie mogę pływać, choć tak bardzo lubię wodę. Nie mogę wyjechać i "patrzeć jak wszystko zostaje w tyle".
Ale mogę mieć przy sobie ludzi, którzy pomogą umożliwić mi tak dużą liczbę rzeczy niemożliwych, jak to tylko możliwe.

Jakiś czas temu kolejny raz spróbowałam skorzystać z czegoś, co zaoferowało mi życie, a umożliwiło kilka osób.

Podniebna Drużyna Fundacji SMA to grupa szalonych ludzi, którzy robią wszystko, żeby takim jak ja - czyli ubezwłasnowolnionym - dać wolność.
Tym razem wpadli na pomysł jazdy na nartach.
Szalone? Niemożliwe? Niebezpieczne? Z RESPIRATOREM?!
Też tak myślałam. A czasem wbrew światopoglądowej logice lepiej robić, niż myśleć.

 Zawiązał się plan, stworzyliśmy grupę na Facebooku, na której omawialiśmy wszelkie szczegóły dotyczące zakwaterowania, zjazdów i bezpieczeństwa. Umówiliśmy się w kilkoro osób z SMA wraz z opiekunami i uzgodniliśmy termin.
Jako już kojarzone w SMAkowej czasoprzestrzeni i uważane za "papużki-nierozłączki" uzgodniłyśmy z Karoliną, że jedziemy i my! Razem - jak zawsze!
Pomysł był dość nieracjonalny, bo wszyscy, którzy mieli jechać do Białki Tatrzańskiej byli z okolic, tylko my, wariatki, ubzdurałyśmy sobie, że przejedziemy 300km, pojedziemy tam od piątkowego południa do południa w niedzielę, po to, żeby przez jedną godzinkę zjeżdżać po stoku.

Namówiłyśmy nasze mamy, które przez długi czas zastanawiały się, czy nie trzeba przewertować internetu pod względem wpływu SMA na psychikę, ale pewnie nie znalazły żadnych kluczowych informacji, przynajmniej na polskich stronach, ponieważ w końcu z bólem serca (dosłownie) się zgodziły.

Gdy w międzyczasie spotykałyśmy się wymieniając entuzjastyczne "już nie mogę się doczekać!" okazywało się, że znajomi obu stron, i Karoliny, i moi słysząc "jadę na narty" zgodnie pukali się w czoło. Pytanie "na co?!" odbijało się echem po ścianach mojego niezbyt zrównoważonego mózgu.
Ci bardziej odważni (chcąc w odwadze nam dorównać) bez ceregieli oznajmiali: "Pojebało je".

Nie twierdzę, że przesadzali.

 Ale! Ale! Byli też i tacy, którzy nam pozazdrościli i krzyczeli: "jedziemy z wami! Musimy to zobaczyć!".
Pojechałyśmy więc w korowodzie 3 samochodów i 9 bab, z czego jeździć na nartach miały 2 na wózku i 2 na nogach - nie, nie nasze mamy.

 Zajechałyśmy na miejsce, zameldowałyśmy się w hotelu i instruowana przez Łukasza - jednego z głównych organizatorów tej przygody - zadzwoniłam do Dominika Jonasa - instruktora zjazdów, żeby powiedzieć, że jesteśmy już na miejscu, zwarte, gotowe i zdesperowane, by zjeżdżać.
Dominik pokierował mnie, żebyśmy czekały przy wyciągu, przy kanapie (?), przy karczmie... Ponieważ nie wiedziałam o czym do mnie mówi zadzwoniłam do niego ponownie, gdy stałam w miejscu, które z nadzieją myślałam, że może znajduje się w pobliżu tego, o co mu chodzi.  Okazało się, że jesteśmy dokładnie tu, gdzie powinnyśmy być.
Zwykle bardzo wstydzę się nowych ludzi i wbrew temu, co zapewne większość z Was o mnie myśli ze względu na książkę i jej promowanie jestem naprawdę mega nieśmiała i z reguły niezbyt gadatliwa.

Krępowało mnie dzwonienie do Dominika, rozmowa z nim, nie wiedziałam jak się do niego zwracać, bo z jednej strony wiedziałam, że nie jest jakoś specjalnie blisko mojego wieku, a z drugiej dochodziły mnie słuchy, że to "swój chłopak".
Pierwszy dialog jednak osadził mnie na właściwym torze:
- Nie wiem, jak się do Ciebie zwracać...
- Mów mi albo po imieniu, albo "królu".
- Księżniczka jestem, miło mi. 

Dominik przywiózł na stok specjalne Dualski, takie, w którym siedzi osoba nie mająca sił w rękach, żeby odpychać się kijkami. To specjalny "fotel" osadzony na giętkim stelażu, do którego przymocowane są narty. Stelaż umożliwia szybkie i płynne ruchy, przechylanie się na boki do skrętów i odchylanie w przód i w tył.

Przez cały czas drogi do Białki Tatrzańskiej i nawet, gdy byłam już na miejscu nie byłam taka pewna, czy uda mi się zjechać, bo niby wszyscy wiedzieli że będę tam z Karatem, Dominik na odległość zapewniał, że "postaramy się zrobić wszystko, żeby się udało", ale czy się uda, to nikt nie wiedział na 100%, ale nie mówiłam tego na głos.
Jechałam i stwierdziłam, że jeśli się nie uda, to będzie trochę lipa, ale przynajmniej pojadę w góry i potowarzyszę Karolinie.

Miałam naprawdę mnóstwo obaw, bo przyjechałam jedyna z respiratorem! Nie wiedziałam, czy Dominik ma doświadczenie w jeździe z tak ekstremalnym towarzystwem, nie wiedziałam, czy będzie wiedział jak przypiąć maszynę i rurę i czy w ogóle jest to fizycznie możliwe.
Przesiadłam się na Dualski i spojrzawszy w dół na leżące na śniegu sprzęty zorientowałam się, że... ma doświadczenie.
Przyniósł ze sobą linki, paski, pasy, rzepy, ale - co równie bardzo mi się podobało - zanim precyzyjnie i skrupulatnie poprzyczepiał Karata do moich kolan, to umiejętnie zajął się moimi rękami. Bez cackania i czekania aż ją to zrobię układał sobie je pod śpiworem tak, żeby podczas jazdy żadna się nie wymknęła. Pytał, czy mi wygodnie, układał moje kolana i biodra, wszystko musiało być idealnie, bezpiecznie, ale i wygodnie dopasowane do szusowania. Robił to zdecydowanie, nie wolno, nie szybko, z pewnością siebie i empatią.

Gdy wreszcie wszystko było gotowe i posprawdzane, Dominik stanął za mną, pochylił mnie mocno do przodu, żeby pokazać jak to będzie wyglądało przy wsiadaniu na wyciąg, a ja z czymś nowym w oczach, pierwszy raz powiedziałam: "ja jednak jestem nienormalna". Wszystkich na około to moje uzewnętrznienie tak zdziwiło, że wyjęli kamerę i poprosili o powtórzenie :)

Ruszyliśmy. Przez bramkę... "uważaj... 3... 2... 1... HOP!"
 Nie wiedziałam co on tak odlicza dopóki nie znalazłam się na "kanapie".
Płynęłam w górze, śmiałam się, podziwiałam góry z wysoka i cały czas rozmawiałam z Dominikiem, który nie pokazując mi tego wszystko z luzem miał pod kontrolą.

Zeszliśmy z wyciągu na "3, 2, 1" szybkim, gwałtownym i płynnym ruchem.  Instruktor zakomunikował: "Przy skrętach będę mówił <<w prawo>>, <<w lewo>>, możesz mi pomagać.  Będę co jakiś czas pytał, czy wszystko w porządku, ale jeśli cokolwiek będzie nie tak - mów mi".

Zjeżdżaliśmy ze stoku, w moim odczuciu bardzo szybko. Dwie dziewczyny z naszej ekipy wokół nas z kamerą.
W lewo.W prawo. W lewo. W prawo. Obrót. Tyłem. W prawo. W dół.
- Wszystko w porządku?
- Wszystko w porządku...
Płynę...
Biegnę...
Wolność...
Jestem wolna.  



Dziękuję mamie, Dominikowi, Łukaszowi i Podniebnej Drużynie Fundacji SMA za umożliwienie mi spełnienia tego marzenia :)
Copyright © ACZkolwiek - kocham życie! , Blogger