niedziela, 17 lipca 2016

Człowiek człowiekowi potrzebny do szczęścia

Człowiek człowiekowi potrzebny do szczęścia
Dwukrotne spotkanie z papieżem jest przejmującym wydarzeniem i ma swoją wartość. Widzieć i dotykać Namiestnika Chrystusa... no, jest to wielkie przeżycie.
 Ale konkretne spotkania z konkretnymi ludźmi dla mnie są równie ważne.
To my, zwykli ludzie, tworzymy, projektujemy i pchamy ten świat w różne strony. Gdy widzę jak ludzie różnych kultur, religii, ras, płci, narodów i języków starają się pozostać człowiekiem i zachować ludzką twarz w tak trudnym świecie, to nie przestaję się zachwycać.
Każdy bezinteresowny uśmiech spotkany na ulicy, w metrze, sklepie lub w "tunelu bezdomnych", każda opowiedziana, osobista historia, każda para oczu niosą ze sobą całe tony niezwykłych informacji.
Poznawanie ludzi, ich problemów, życiowych dramatów, ale też zwyczajnych spraw, którymi zajmują się na co dzień, rozmawianie z nimi, żartowanie, to coś, co do głębi mnie zajmuje, cieszy i zachwyca.
W gruncie rzeczy, to jest to, co najbardziej lubię w podróżowaniu. Nie zwiedzanie wspaniałych budowli, pięknej przyrody, ciekawej infrastruktury, próbowanie nowego jedzenia... To wszystko jest super, ale bez spotykanych przy tych czynnościach ludzi nie ma żadnego znaczenia.

I tak, przechodząc codziennie w drodze na Watykan (wszystkie drogi prowadzą na Watykan, stamtąd mieliśmy przystanki autobusowe, metro i wszelkie inne kierunki) przez tunelik, pod którym w nocy spali bezdomni, a w ciągu dnia przy akompaniamencie niezależnych "grajków" (chociaż zdaję sobie sprawę,jak bardzo to słowo w tej chwili nie pasuje) przewijały się tabuny turystów słyszałam i widziałam kilka razy około 30-letniego mężczyznę z kucykiem i gitarą. Jego głos na tyle przyciągnął moją uwagę, że poczułam nieodpartą chęć poznania go osobiście.
Jednak wieczny pośpiech, presja by zdążyć tu, dotrzeć tam nie pozwalała na zatrzymanie się przy nim choćby na chwilę. Codziennie go mijałam i codziennie coś mnie szarpało wewnętrznie, nie dawało spokoju.
W przedostatni dzień pobytu wracaliśmy późną nocą do pokoju, baterie respiratora były już na wyczerpaniu, spieszyliśmy się więc niemiłosiernie, a tu On znowu grał... Ja, to bym jeszcze zaryzykowała, ale wiedziałam, że każdy z moich towarzyszy będzie pukał się w głowę, że chcę się teraz zatrzymywać tylko po to, by pogadać z jakimś gościem. Pomyślałam więc, że został jeszcze ostatni dzień mojego pobytu w Rzymie, ostatnia szansa, że się z nim spotkam. Może jeszcze jutro tu będzie, a jeśli nie... życie.
 Jaka była moja radość, gdy ostatniego wieczoru wracając znów z dnia pełnego wrażeń usłyszałam z daleka ten dźwięczny głos.
Ustawiłam się do zdjęcia, jakieś takie miałam pragnienie, żeby nie stał sztywno, tylko kucnął przy mnie, ale nie wiedziałam jak po włosku o to poprosić... Nie musiałam, bo momentalnie sam to zrobił, objął mnie ramieniem (a w moim przypadku jest to bardzo rzadkie zjawisko) i przez kolejnych parę minut się nie  podniósł. 
Roberto Bahia pochodzi z Hiszpanii i wraz z rodziną uciekł, by zarabiać we Włoszech, ponieważ z powodu sytuacji finansowej chcieli mu zabrać dziecko.
Rozmawialiśmy po angielsku, miał przemiłe spojrzenie i spokojny głos. Ponieważ nie mogłam znieść myśli że już nigdy tego głosu nie usłyszę, to, kupiłam jego płytę "Beyond the clouds the sun shines", którą pomógł mu wydać Jałmużnik Papieski ks. Krajewski, a z tym kilka dni wcześniej miałam okazję się spotkać, dzięki drogiemu Enzo, o którym później.
Roberto zagrał dla mnie własnoręcznie skomponowaną piosenkę, a gdy śpiewał spoglądając mi w oczy miałam dreszczyk :)

Roberto to wyjątkowy człowiek z wyjątkową historią i w jakiś sposób do dziś trzyma mnie za serce, ale takie zwyczajne uśmiechy rzędów motocyklistów zatrzymujących się na czterech pasach jezdni, gdy koło nich przechodziłam lub taka prosta sytuacja, jak poniższa sprawiają, że z ludzi zrobiłam sobie pasję :):
Idę na metro, przy schodach jest guzik, którym się przywołuje pana, który obsługuje schodołaz.
Przy guziczku jest kamerka, aby pana upewnić, że przy guziczku rzeczywiście stoi wózek. Wujek żartuje sobie: "weź powiedz dzień dobry, przywitaj się, czy coś". Więc wielce rozbawionym tonem sama do siebie mówię: "Heeeeeeello! Ciaaaaaaao!"
Kamerka wesoło odpowiedziała:
- "CIAO BELLA!"
Nie mogliśmy się opanować ze śmiechu, ale gdy pan pojawił się już na horyzoncie i z nieśmiałym uśmiechem mi pomachał, to myślałam, że popuszczę:)

Dla niektórych to pewnie nic wielkiego, dla mnie radosne usposobienie pracownika metra jest czymś mega :)

Przez mojego Enzo poznaliśmy mega-prze-fantastyczną rodzinę polsko-włoską. Ewa - Polka, miała nam służyć jako tłumacz na granicy Enzo-Asia, a okazało się, że razem z mężem Włochem i dorastającymi synami stali się naszymi przewodnikami po Rzymie i wszyscy nie możemy się doczekać kolejnego spotkania.
Wspólna kolacja na zaproszenie mojego Włocha 

Z wujkiem i Francesco, mężem Ewy, latałam po ruchomych schodach w metrze z prędkością Pendolino, oglądaliśmy Watykan przez dziurkę od klucza (naprawdę jest takie tajemnicze miejsce w Rzymie)
A biegając nocą rozświetlonymi ulicami staraliśmy się uczyć nawzajem języków, kultur i siebie.

No i Enzo - mężczyzna, z którym kojarzy mi się Rzym. Włoch, który jest ważną częścią mojego życia. 
Vincenzo Dominici, mój przyjaciel "Enzo", emerytowany Kawaler Maltański, którego pierwszy raz poznałam 16 lat temu, jako dziesięciolatka. Po tylu latach dopiero teraz dowiedziałam się, że nigdy wcześniej i nigdy później nie zdarzył mu się drugi przypadek, aby pomógł się dostać do papieża jakiejś osobie, tak jak mnie w 2000 roku do Jana Pawła II.
Byłam jedyną dziewczynką, o którą zawalczył w całym Watykanie i z którą wciąż utrzymuje tak fantastyczny kontakt 
Enzo czekał na mnie pod bazyliką św. Piotra zaraz na drugi dzień po przylocie do Rzymu, chciał mnie zaprosić na randkę, ale ponieważ zabawa z respi i ssakiem nie zawsze jest taka fascynująca, jak bym chciała, to nie mogłam oddać mu się całkowicie, poszliśmy wszyscy na lody, kolejnego dnia na kolację. Jeszcze innego dnia Enzo nie wypuszczał wózka z rąk i robił ze mną co chciał. Opowiadał tajniki bazyliki i wprowadzał w historyczne meandry Rzymu, na tyle, na ile mogłam zrozumieć po włosku. Poznał mnie ze swoją blond-miłością - Gemmą i włożył mi smycz do ręki ku radości swojej, mojej i wszystkich dokoła :)





















Robił sobie ze mną zdjęcia przy każdej, nadarzającej się okazji, obsypywał prezentami, bez przerwy mówił: "Asia, sei boss numero uno", zaprosił mnie do swojego prywatnego mieszkania, co bardzo mnie zaskoczyło i wywiesił w drzwiach kartkę na przywitanie:


Enzo był cały dla mnie i cały mój. 
Ostatniego dnia, przed przyjazdem taksówki po nas na lotnisko przyjechał się ze mną pożegnać i pierwszy raz poznałam jego córkę. 
Przepłakałam przez niego całą drogę na lotnisko :)
Enzo też.

Spotkań z ludźmi było całe mnóstwo, a tu tylko małe zestawienie kilku najbardziej wrytych w pamięć:

Pan nr 1. poczęstował mnie winem na ulicy, między budynkami, na tak zwanym Zatybrzu, gdzie gwar i chaos nie męczą, a kojarzą się z meksykańskimi, tanecznymi klimatami.
Pan nr 2. jest pracownikiem najsłynniejszego serwisu fotograficznego w Rzymie L'Osservatore Romano. Na audiencji 08.06 rozdawał ulotki informujące w jaki sposób można u nich odebrać zdjęcia, a na Mszy jubileuszowej 12.06 radośnie się zaśmiał, gdy rozpoznał mój rudy łeb. 14.06, gdy przyszłam do studia po odbiór zdjęć przeleciał kolo mnie i cyknęliśmy fotkę.
Panów nr 3. - Hiszpana Roberto, który dla mnie zaśpiewał własnoręcznie skomponowaną piosenkę i 4. "metrowego" od gadającej kamerki - już znacie.
Pan nr 5. jest policjantem/strażnikiem i zawołał do mnie, gdy przechadzałam się pod palmami Ogrodów Watykańskich.
Pan nr 6. Co prawda nie jest Włochem, ale też fajny :) Towarzyszył mi i pomagał w podróży po Rzymie.
No i PAN NUMER 7, 8, 9 - chociaż powinnam napisać "Boss numero uno" :)

 Wszystkich spotkań nie dało się uwiecznić na zdjęciach,  ale wszystkie są w mojej głowie. 
Kiedyś, gdzieś, na pewno jeszcze się spotkamy.

sobota, 9 lipca 2016

Always HOPE - never EXPECT

Always HOPE - never EXPECT
Już następnego dnia po przylocie, w środę, na audiencji generalnej na placu św. Piotra spotkałam się z papieżem.
Oczywiście nie zawsze jest tak łatwo, na Watykanie bardzo wiele się zmieniło od czasu, gdy byłam tam 3 lata temu, zostały zaostrzone procedury zapewniające bezpieczeństwo, wszędzie stoją karabinierzy i bramki, jak te na lotnisku, nie ma tak nagminnego i łatwego kontaktu z papieżem.
Zdaję sobie sprawę, że nie jestem żadnym wybrańcem losu, tylko po prostu znam znakomitych ludzi, którzy z własnej, nieprzymuszonej woli robili wszystko, żebym znalazła się jak najbliżej Papy, ale oni sami nie byli pewni jak to wyjdzie.
Zostałyśmy z mamą prowadzone przez straż watykańską coraz dalej i dalej, aż kolejny raz znalazłyśmy się tuż przed schodami prowadzącymi do ołtarza.
Nadal nie było wiadomo, czy Franciszek wyjdzie do ludzi, ponieważ jest to uzależnione od jego planu dnia, czasu i kondycji fizycznej, mówili nam, że teraz często zdarza się, że prosto po audiencji wraca do siebie.
Ale stojąc w słońcu przed bazyliką, patrząc znów na te kolumny i rzeźby na jej szczycie, na kocie łby i mając świadomość, że przede mną jeszcze cały tydzień w tym boskim mieście wśród tych radosnych twarzy naprawdę zupełnie wystarczał mi fakt, iż stoję przed ołtarzem.
Jednak wszyscy zaczęliśmy krzyczeć z nieoczekiwanej radości, gdy Biały Ojciec wszedł w naszą alejkę :)

 PS. Powiedziałam do niego: "Papa, voglio bere un caffe con te", odpowiedział mi jakieś dwa wyrazy, ale tak cichutko, że nie usłyszałam :)

4 dni później, 12 czerwca miała się odbyć Msza Jubileuszowa dla osób chorych i niepełnosprawnych. Zamawiając bilet na lot nie miałam o tym zielonego pojęcia, dowiedziałam się przez zupełny przypadek niedługo przed podróżą i jakoś tak dziwnie wzięło mnie na to.
Rozmawiając ze znajomym moich rodziców, księdzem pracującym na Watykanie w Kongregacji Nauki Wiary poprosiłam, że jeśli udałoby się załatwić jakiekolwiek bilety na tę Mszę, to byłabym szczęśliwa, nie oczekiwałam wiele.
Ksiądz Albert z rozbrajającym, tajemniczym uśmiechem szepnął konspiracyjnie: "Udało mi się dostać takie bilety, że powinniście być zadowoleni".
 Znów prowadzili nas przez rzędy ludzi na wózkach, w którymś momencie jeden strażnik zatrzymał się, żeby porozmawiać z drugim i byłam przekonana, że już tu nas zostawią, i tak było blisko, i tak już bym się cieszyła, jednak poprosili, żebyśmy szli dalej za nimi i w końcu, gdy zorientowałam się, że zmierzamy do - już tak mi dobrze znanego - bocznego podjazdu prowadzącego na górę, do ołtarza, wiedziałam, że bliżej mogą być już tylko ministranci służący do Mszy :)
Rodzice mojej Oli (o Oli tu i tu), którzy na Rzymskie Wakacje pojechali z nami, siedzieli na górze kilka rzędów dalej - bliżej się nie da :)
Franciszek po zakończeniu Mszy znów do nas podszedł (w ciągu 4 dni i jednego pobytu widziałam się z nim 2 razy), a fotograf, który już zapamiętał mój rudy łeb puszczał mi oczko i stale się do mnie uśmiechał :)
Na filmiku widać, jak pan daje Franciszkowi jakiś prezent. Następnym razem ja mu dam swoją książkę ;)

Oczywiście, gdy szłam między rzędami innych chorych z "VIPowskim" identyfikatorem na piersi, gdy znalazłam się przed ołtarzem razem z jakimiś 20 innymi chorymi (nie zawsze ma wózku) i patrzyłam ile w dole jeszcze jest takich, którzy nie mieli tego szczęścia, co ja, to czułam się jakoś tam wyróżniona. 
Ale wiem, że sama nic bym nie zrobiła. To CI wyjątkowi ludzie są moją siłą. 
Copyright © ACZkolwiek - kocham życie! , Blogger