Od jakiegoś czasu, nie wiem, czy po tracheotomii, czy przed, czy od zawsze mam nawyk NIEpatrzenia na twarze ludzi przechodząc na ulicy. Jest to spowodowane lękiem przed ewentualnym WYMUSZENIEM na kimś uśmiechu. Tak, tak, wiem, że to paranoja. Ale akurat obawa przed jakimkolwiek narzucaniem się jest we mnie odkąd pamiętam. I nie, żebym kiedykolwiek miała ku temu powody. Taki już ze mnie skromny człowiek (tu dopuszczam uśmiech niektórych czytających).
Ale to bynajmniej nie czyni mego życia samotnym, wycofanym, ani ukorzonym po kolana.
Być może niestety.
I tak, WIELOKROTNIE ktoś, kto ze mną gdzieś bywa, robiąc parę kroków w przód minąwszy jakiegoś osobnika płci męskiej konspiracyjnie woła: "Asia, widziałaś jak się do ciebie uśmiechał?!" albo:
- Widziałaś?
- Co?
- No tamtego w żółtej bluzie po lewej.
- Ale o co chodzi?
- No dłuższą chwilę patrzył na ciebie i się uśmiechał, myślałam, że patrzyłaś!
- No niestety.
Albo: "Ukłonił ci się, widziałaś?"
Dziś dla odmiany w Rossmannie jedna pani przy półce z błyszczykami i innymi kredkami uśmiechnęła się pytając, czy nie znalazłyśmy czasem granatowej kredki do oczu, patrząc przy tym również na mnie (!), odpowiedziałam - naprawdę nie wiem dlaczego tak poważnie.
Później z tą samą panią spotkałyśmy się w sklepie obok i zorientowałam się, że stoi na wprost mnie z już niknącym uśmiechem patrząc już nie na mnie. Odruchowo się uśmiechnęłam, bo we mnie naprawdę tlą się liczne płomyki życzliwości, ale było za późno.
Żal do samej siebie troszkę ukoiłam w kolejnym sklepie, gdy inna pani stojąc w kolejce do kasy przepuściła mamę i ponowiła sugestię po mamy próbie oporu.
Wychodząc podziękowałyśmy i szczerze odwzajemniłam jej uśmiech.
Pierwszy raz tego dnia.
Obiecałam sobie, że będę się starać od czasu do czasu zerknąć, czy ktoś akurat nie ma uniesionych kącików ust.
:)