To był czwartek, więc druga podczas naszego pobytu Msza dla Polaków przy grobie Jana Pawła II miała się odbyć.
I znów, jak już wspomniałam o pojawiających się przeciwnościach losu przed pójściem do kościoła, takie się pojawiły, w dużo mocniejszy sposób.
Już w środę po radosnej, pożegnalnej kolacji poczułam, jak poprzednim razem, drapanie w gardle i kasłałam bardzo łzawiąc.
Bez przerwy odsysałam płuca i buzię.
Mijały godziny 23.00, 24.00, 01.00... Mama przynosiła mi chleb, żeby przepchnął to, co mi przeszkadzało w gardle, ziemniaki, wodę, colę, chleb... wreszcie jakby się uspokoiło, zmordowana położyłam się, już odlatywałam, gdy znowu zaczęłam kasłać.
Zapaliłyśmy światło, usiadłam na łóżku, znów piłam, jadłam, kasłałam, łzawiłam. Nic nie pomagało, więc chciałam zwymiotować wkładając sobie do gardła najpierw palce, potem cewnik do odsysania.
Zmęczyły mnie tylko odruchy wymiotne i bolało podrapane rurką gardło (swoją drogą, ścianki tchawicy drapane mam tym samym cewnikiem kilka, kilkanaście razy dziennie i nie boli...), ale nic więcej się nie wydarzyło.
Znowu spróbowałam usnąć i robiłam to jak tylko zamknęłam oczy, ale znów wybudziło mnie szarpanie.
Kolejny raz zapalamy światło, kolejny raz wlewam w siebie ogromne ilości płynu, pęcherz już mi pękał, a ja z bezsilności i wielkiego zmęczenia płakałam spazmatycznie.
Wiedziałam już, że nie pójdę na Mszę. Pod koniec wyjazdu tak musiało się spieprzyć. Miałam odpocząć przed podróżą, a jestem jeszcze bardziej zmęczona.
Parę minut po 2.00 znów się położyłam, bo drapanie się uspokoiło i już zasnęłam głębokim snem.
Jednak spanie nie trwało długo, ponieważ już o 5.00 była pobudka, szykowanie się na autobus o 6.00, bo Msza zaczyna się o 7.00.
Gdy w pokoju zapaliło się światło byłam pewna, że minęło zaledwie 10 minut od mojego zaśnięcia, a nie trzy godziny i w tym amoku panującym w mojej głowie musiałam podjąć decyzję, czy jadę, czy zostaję.
Leżałam patrząc się ogłupiale na mamę, czułam, że w gardle jeszcze siedzi to coś i naprawdę miałam ogromny dylemat, co robić.
Bardzo chciałam jechać, mieliśmy jeszcze ostani raz spotkać się z pewnymi ludźmi, ostatni raz pożegnać się z ciocią, ostatni raz przejść się rzymskimi uliczkami, ostatni raz poczuć słońce, poczuć klimat centralnych Włoch.
Ale bardzo obawiałam się, że będę non stop kasłać i w bazylice, i w drodze, w autobusie, będę łzawić, odsysać się nieustannie i nic właściwie nie zyskam oprócz stresu i zmordowania.
Początkowy plan był taki, że ja z mamą zostanę, pośpię i odpocznę przed spotkaniem z Enzo, a reszta ekipy pojedzie, bo i tak trzeba na Watykanie odebrać zdjęcia od fotografów, więc oni to zrobią.
Ale myśl "wykorzystać do cna" nie dawała mi spokoju.
Z duszą na ramieniu, czując cały czas drapanie w gardle i pokasłując zdecydowałam, że jadę.
Usiadłam na wózek ledwo kontaktując i uwierzcie, że nie zdążyłam wyjść za bramę domu, gdy poczułam, że w gardle jest czysto.
Szłam na przystanek, czekałam na autobus, jechałam 45 minut w sumie dwoma liniami, byłam spokojna i wiedziałam, że gdybym postanowiła zostać, odpuścić sobie Mszę, to jeszcze długo w domu bym się męczyła.
Tam spotkałam Mariseldę, kilku ludzi znających mnie z opowiadań, i małego chłopca na wózku, którego przyprowadzili do mnie jego rodzice. Było jak zawsze wesoło i ciekawie i już z powodu samych tych spotkań cieszyłam się, że zdecydowałam, by jechać.
Po wszystkich rozmowach poszliśmy na kawę, bo bez niej bym nie przeżyła, a w tym czasie mama poleciała po zdjęcia.
Długo jej nie było, więc poszłam do Sopraniego, gdyż czyhałam na niego od dawna i wreszcie miałam okazję, w dzień wyjazdu, zrobić tam zakupy, ale była dopiero 8.30 i sklep był zamknięty. Wracaliśmy więc do pobliskiego stolika i so paru minutach sprawdzaliśmy, czy zjawił się właściciel. Ciągle było zamknięte, a ja się niecierpliwiłam, ponieważ byłam umówiona z Enzo na 11.00.
Po kolejnej nieudanej próbie wejścia do sklepu towarzysze namówili mnie - gdyż się oczywiście wstydziłam - abym zapytała panią w sklepie, od której jest otwarty Soprani.
Od 9.30.
Miałam dużo czasu jeszcze na połażenie po pamiątkach i w końcu wraz z innymi czekającymi przed sklepem rodakami weszłam.
I się zawiodłam. Sklep zmienił się od ostatnich 7 lat. Były tam wyłącznie same dewocjonalnia, a nie jak wtedy, mydło i powidło.
Wyszłam z niczym i pomknęłam na przystanek cały czas dziwiąc się sobie, że jestem żywa po takiej nocy.
Będąc jeszcze w autobusie dostaliśmy telefon, że Enzo już czeka na mnie w domu i z gorączką na całym ciele myślałam tylko o tym, żeby jak najszybciej dotrzeć do niego, by trochę porozmawiać, gdyż taksówka zawożąca nas na lotnisko miała być o 13.15.
W drodze z przystanku do domu starałam w stresie przypominać sobie włoskie zwroty i modliłam się, żebym w miarę ogarnięta dotrwała do końca spotkania i nie padła.
Enzo już wyszedł nam na spotkanie, wycałował mnie trzy razy "po polsku!" i zasiedliśmy do stołu.
Tak strasznie się cieszyłam, że się udało, ostatniego dnia! Że widzę tego przyjaciela "sprzed lat".
Powiedział, że z tylu ludzi, którym kiedyś jakoś pomógł tylko z Asią ma kontakt.
Po krótkim, szybkim, ale jakże radosnym spotkaniu i nostalgicznym pożegnaniu udałam się do pokoju, żeby choć trochę odpocząć przed podróżą.
P.S. Od tej pory, dopiero od moich 23 lat i od 13 lat znajomości z panem Enzo mamy stały kontakt smsowy - nawet dziś, w niedzielę, co jeszcze silniej utwierdza mój sentyment ;)
Siedziałam w czarnej taksówce na skórzanej kanapie i ledwo powstrzymując wybuch płaczu żegnałam się z przyklejonym uśmiechem z TYMI ludźmi i ze wspomnieniami.
Jechałam patrząc na wzgórza, drogi, włoskie napisy, platany, rażące słońce i już w spokoju zalewałam się łzami, na współkę z mamą.
Bo w tamtym momencie wiedziałam, że coś się kończy na zawsze. Widzę to wszystko, jestem tu, żyję tym ostatni raz.
Wtedy wiedziałam, że tych wszystkich ludzi już nie zobaczę.
Wiedziałam, że oni zostają w słonecznej Italii, a ja wracam do mojej Polski, by zostać już tylko z respiratorem.
Teraz nie wiem.
Wysiadłam na lotnisku z opuchniętymi oczami, przeszłam przez całą odprawę, pani - zupełnie wesoła i wyluzowana, w przeciwieństwie do pani z Warszawy - obmacała mnie w ciągu 3 sekund, pan pomiział papierkiem moją baterię do Karata, który to papierek włożył następnie do maszyny sprawdzającej, poczekałam, aż moja ekipa przejdzie kontrol osobistą (mama, pełna trwogi, nie spuszczała mnie z oka, gdyż dzieliło nas z 5 metrów i bramka, ja za to, jak zawsze, pełen luz) i po przejściu wszystkich lotniskowych ceregieli poszliśmy przed odlotem wypić drugą kawę. W moim przypadku to była druga kawa na czczo, podczas gdy normalnie po jednej mam derilkę.
Zanim otworzyli przejście poszłam do lotniskowego sklepu bezcłowego i w akcie sentymentalnym kupiłam za całe 5 euro! jedną małą łyżeczkę z koloseum.
Staliśmy już przy bramce czekając na wpuszczanie i tym razem oprócz mnie był tylko jeden Romeo na wózku, popisywał się akrobacjami, był typem oryginalnego macho, przepuszczał mnie wszędzie pierwszą, jak na gentelmena przystało, przypominał mi kruczo czarnymi włosami i umięśnionymi ramionami fajnego kolegę, też na wózku, z liceum, ale nie przypadł mi do gustu tym właśnie przepuszczaniem mnie.
To, że jest mega zdrowszy ode mnie nie znaczy, że musi się tym chwalić, prawda?
Czepiam się, wiem, po prostu był miły.
Ale i tak mnie wkurzała jego śliczna buźka :)
W samolocie jego siostra zapytała mamę, czy pierwszy raz lecimy
- "tak, z respiratorem pierwszy raz."
- "Podziwiam was."
Nooo... my siebie też, szczerze mówiąc.
Po 10 niedosypianych nocach, po ostatniej nocy, podczas której spałam 3 godziny, po niedojadaniu i niejedzeniu nic tego dnia, po siedzeniu kilkanaście godzin dziennie codziennie, po morzu przeżyć i emocji, po dwóch kawach na czczo, w szumie samolotu, rozmowach pasażerów, pytaniach stewardessów, z nieuszczelnionym balonikiem (tak nie mogę spać) spałam na siedząco z przechyloną do mamy głową.
Wysiadłam drżąc z zimna w ponurej Warszawie i po przeprowadzeniu po wszystkich windach i korytarzach przez młodego, około mojego wieku, przemiłego asystenta zobaczyłam czekającego już na mnie brata.
Byłam w domu.
I wydawało mi się, że zaledwie wczoraj stąd wyjechałam.
A te wszystkie przeżycia to jakiś głęboki, piękny sen.