Zawsze chciałam zobaczyć wiele gatunków roślin pochodzących z różnych kontynentów, fontanny, groty, aleje i atmosferę Ogrodów Watykańskich, ale nigdy nie było na to czasu.
Teraz, we wtorek, na dwa dni przed odlotem chcieliśmy się tam udać i ze świtem polecieliśmy na Watykan, jednak tego akurat dnia były zamknięte... Cóż, trzeba zostawić sobie coś na następny raz.
W takim razie poszliśmy tylko do Feliciego i Osservatore Romano, żeby wybrać i kupić zdjęcia z Franciszkiem z audiencji środowej. U pierwszego kupiliśmy prawie wszystkie, bo mimo, że Osservatore jest tak znany, to jednak Feli ma sporo lepszą jakość i genialne wyczucie chwili.
Tylko ludzie tam trochę słabi, a dokładnie jedna pani, Polka...
Stamtąd udaliśmy się na pieszą, długą wędrówkę przez zabytki, uliczki, fontanny, platany... do znajomego, który już od początku przyjazdu zapraszał nas na kawę, ale jak do tej pory nie mieliśmy w ogóle czasu.
Spotkanie było tak przyjemne i ciekawe i nie o dupie Maryni jakiego nie miałam od dłuższego czasu. Zobaczyłam prawdziwe, włoskie mieszkanie, o czym myślałam odkąd tam przyjechałam.
U naszego przyjaciela poleżałam, odpoczęłam, zjadłam ciasteczka, wypiłam colę i na takim jedynie prowiancie całodniowym ruszyłam w kierunku domu cioci, ale przechodząc przez plac św. Piotra, który skraca drogę do niej z daleka dojrzeliśmy przyjaciółkę stojącą z jakąś grupką ludzi. Bez zastanowienia wesoło wbiegliśmy w nich - ja i Sylwek, który to pan praktycznie cały czas pobytu w Rzymie prowadził wózek i mnie nosił na rękach.
Ciocia od razu nas przedstawiła zaskoczona: "Oh! This is my friend, Asia, from Poland. She saw Papa and it was her great dream.".
Pożegnawszy się ruszyliśmy na lody do najlepszej lodziarni w mieście prowadzeni przez przyjaciółkę, a podczas jedzenia na przyulicznej ławeczce podeszła do mnie strasza, elegancka dama, jak z dworów angielskich XIX wieku i rozgadała się... Gdy udało mi się dojść do słowa, to wyjaśniłam "eee... scusi... sono polacca, un po' parlo Italiano...".
Coś tam jeszcze powiedziała i zmieniła rozmówcę na bardziej kumatego. Wreszcie po długim gestykulowaniu z ciocią opuściła nas z autentycznym śpiewem na ustach i powabnym ruchem machała do nas nie odwracając się :)
Rozbawieni i zarażeni jej optymizmem biegliśmy jak głupi na spotkanie z Mariseldą, bo na zegarku widniała już 21.00, na ulicach ciemno, ACZ przyjemnie, do domu jakaś godzina drogi, a wypadałoby chociaż chwilę porozmawiać skoro już jesteśmy tu, w Italii.
Żartuję, wcale nie wypadało, nie lubię tego, co "wypada". Po prostu chciałam, bo Mariselda jest bardzo bliską osobą bardzo bliskiej mi osoby. Fajnie byłoby się poznać.
Więc wpadliśmy do jadalni, zamieniłam jeszcze slowko z pewną Helgą - Niemka mówiąca po angielsku, cudowna kobieta i po paru minutach zjawiła się Mariselda ze swoim mężem.
Było fantastycznie rodzinnie, dostałam od nich mały upominek, przypatrywaliśmy się sobie przyjaźnie, rozmawialiśmy za pośrednictwem cioci, śmialiśmy się jakbyśmy się znali kilkanaście lat, opowiedzieliśmy zwariowaną, sobotnią historię, ale wszyscy byliśmy zmęczeni, więc czas przyszedł na rozstanie.
Jeszcze kilka cichych słów i na autobus.
Zaskoczył nas pierwszy wciągu tego pobytu deszcz. Co prawda kropił ledwie, jednak groza była, że lunie bardziej i zmoczy respirator, a takiego doświadczenia jeszcze nie mieliśmy i nie wiemy, jak Karat się zachowa.
Z niecierpliwością wyczekiwaliśmy pierwszego autobusu, który dowiezie nas na Termini, a ten pojawił się szybko i z ulgą wsiedliśmy pod dach.
15 minut jazdy pokazywało coraz gęstsze krople i zastanawialiśmy się jak przemierzymy całe Termini, aby wysiąść z tego i dostać się do następnego autobusu.
Ja miałam naturalnie rosnącą adrenalinę w formie zachwytu i wysiadając w istnej ulewie śmiałam się w głos, a gdy do tego doszedł sprint Sylwka ze mną piszczałam z radości zmoczona wreszcie od stóp do głów.
W autobusie szczękałam zębami i starałam się zapamiętać tę chwilę do końca...
Gdy wysiadłam po pół godzinie, deszczu niestety już nie było.