sobota, 20 lipca 2013

Jak myślisz...?


Od dłuższego czasu snuję myśli pewnego rodzaju... rodzaju, który nie ma nic wspólnego z respiratorem, z życiem z respiratorem, z wózkiem, z chorobą, z SMA, z blogiem, nie ma nawet p r a w i e nic wspólnego ze mną.
Chcę dać upust swoim dylematom, teoriom i hipotezom, ale z braku ambony lub innego podium przewlekę nić niniejszego szkopułu przez igielne ucho pamiętnika...
I liczę na Wasze "za", a nawet "przeciw".

Kiedyś gdzieś przeczytałam, tudzież usłyszałam, że około 80% naszych działań bierze się z egoistycznych pobudek nawet, jeśli nie zdajemy sobie sprawy z tego my, ani otoczenie, któremu potencjalnie np. pomagamy.
* Kupujemy komuś prezent bez okazji z myślą, że się ucieszy, a w podświadomości czai się potrzeba usłyszenia dobrych słów, gloryfikowania, chwalenia za doskonale trafiony pomysł.
* Dajemy domokrążcy parę złotych myśląc, że dzięki "drobnej" pomocy dzisiaj będzie miał pełny brzuch, a nasza podświadomość klaszcząc entuzjastycznie w dłonie wykrzykuje melodyjnie "To ja! To dzięki mnie! Zrobiłam dobry uczynek!
A niech tylko, kurwa, przyjdzie jeszcze raz..."
* Chodzimy do Komunii, no bo chcemy naturalnie ubogacać swoje wnętrze, ale podświadomość klęczy i ze złożonymi rączkami błaga "Niech tylko przyjdzie ten ksiądz, ten, on jest fajny, on mnie lubi, on się uśmiechnie...".
* Piszemy post na bloga z premedytacją starając się, by był jak najbardziej elokwentny, inteligentny, pełen  dwuznacznych metafor nadających pisarskiej stylistyki wcale nie po to, żeby treścią wpłynąć na czytelnika i mu w jakiś sposób pomóc, wyjaśnić, naświetlić problem, tylko by zgarnąć morze pochwał za nadzwyczajny talent dziennikarski.
* Jedziemy na misje lub zostajemy w kraju po to, aby... no właśnie.

Pomińmy kwestię misjonarzy świeckich, bo to wg mnie zupełnie osobny temat i nie dotyczący moich dzisiejszych rozważań, a skupmy się na - księżach.
Którzy wyjeżdżają z myślą, że w krajach Trzeciego Świata przybliżą Boga tamtejszej ludności, no bo przecież tam księży jest garstka, są jeszcze takie jednostki, które pojęcia nie mają o istnieniu Chrystusa. (Są jeszcze takie jednostki...?)

Ksiądz wyjeżdża, przebywa tam rok, dwa, pięć i po powrocie do jakże ubogaconej Bogiem Europy opowiada: "Wiesz, w krajach nie dotkniętych wszechobecną cywilizacją przeżywa się Boga inaczej... Ludzie głębiej wierzą... Chętniej uczestniczą w kolorowych Mszach... Cześniej zwracają się do Jezusa... Bardziej cenią Ducha, niż pieniądz... Cieszą się ze wszystkiego, co mają, cieszą się życiem i drugim człowiekiem..."

Kogo trzeba "nawracać"? Wierzących?

Każdy z Was - (nie)wierzący - przyzna, że obecne czasy nie są skierowane na ubogacanie wnętrza człowieczego "Ja" pod jakimkolwiek względem, nie tylko religijnym. Większość społeczeństwa tzw.  "cywilizowanych" krajów ma wpisane w proces myślowy zachowania gwarantujące jak najlepszy byt, pozycję społeczną, kulturową. Nie chcemy bogatego wnętrza - cokolwiek się za tym kryje. Chcemy być bogaci na zewnątrz, w jak najbardziej dosłownym tego słowa znaczeniu.

Czy zatem, nie potrzeba nam misjonarzy? Szafarzy Ducha? Szafarzy z ubogich krajów? Szafarzy Ducha z krajów, które pod tym względem mają więcej do powiedzenia, niż my?

Ja taką potrzebę widzę na każdym kroku i w każdej dziedzinie życia. Jest ona nie tylko niezbędna wierzącym. Wszyscy potrzebujemy "nawracania" po to, aby być godnymi tytułu Człowieka.

Ostatnio do Warszawy przyjechał ojciec Bashobora z Ugandy - z kraju, do którego jeżdżą również nasi misjonarze. Przyjechał dlatego, że wiedział, iż Polacy potrzebują przekazywania im Boga takiego, w jakiego wierzą jego ziomkowie. Boga obecnego, prawdziwego, namacalnego, codziennego, Boga Przyjaciela, nie wyimaginowanego, bajkowego dziadka, nie legendy, pustej transcendencji.

Czy logiczne jest, aby ci "prawdziwi" księża, księża z inwencją, z powołaniem, z zapałem, z Duchem, z inteligencją emocjonalną zostawiali ubogi w Duchu kraj po to, by wlewać Ducha tam, gdzie On siedzi sobie świetnie ukorzeniony?

Oczywiste jest, że robią tam dużo dobrego, praca nie idzie na marne, są potrzebni i świetnie się realizują w pomocy ludziom... Pomocy głównie materialnej.
Łatają dziury tam, gdzie u nas wszystko gra i huczy, tzn. doprowadzają wodę do każdego domu, instalują elementy potrzebnebne do odbioru internetu, pomagają w nauce dzieciom i młodzieży, dbają o zdrowie w postaci pieniędzy na leki, usługi dentystyczne i szpital...

Jest w tym wszystkim - dla mnie - jeden wielki feler: tak "obsługiwać" ludzi, w którego skład wchodzi również udzielanie Komunii i spowiadanie może każdy ksiądz. KAŻDY ksiądz. "każdy" zastępuje tu wiele epitetów ;)

Wracając do kwestii egoizmu: czy misjonarz PONIEKĄD, powtarzam - poniekąd, nie jedzie dlatego, żeby w prostszy sposób spełnić swoje powołanie? W prostszy nie pod względem fizycznym, bo nie ulega wątpliwości, że jego praca jest nadzwyczaj trudna - fizycznie. Ale dzięki większemu wysiłkowi szybciej zdobywa szacunek, uznanie, podziw...

Oczywiście misjonarz nie myśli o tym w ten sposób, misjonarz jest księdzem wyjątkowego rodzaju, nie ma pobudek czysto egoistycznych podejmując decyzje o misjach.
Ale, czy gdzieś poza jego świadomością nie kryje się chęć łatwiejszego obcowania z ludźmi...?

Poruszyłam pierwszy raz w życiu na piśmie tak trudny temat i nie mam pewności, czy umiem to robić. Mam nadzieję, że przynajmniej w części zrozumieliście o co mi chodzi...

W Polsce trudno być apostołem.

środa, 17 lipca 2013

Aromat wspomnień

Aromat wspomnień
W weekend, który właśnie minął miałam bawić się na corocznym koncercie Lata z Radiem i przypomnieć sobie te wspaniałe chwile z ubiegłego sierpnia, kiedy osobiście poznałam Andrzeja Piasecznego i dwóch przesympatycznych radiowców - R. Czejarka i B. Sawickiego.
Już wszystko było uzgodnione, załatwione i myślałam, że w końcu zobaczę jedno z najstarszych polskich miast, ale niestety, plany nie wyszły i kaliskie andruty przyjechały do mnie.

Co prawda, koncert muszę przypomnieć sobie w ramach wakacyjnych atrakcji ze zdjęć, ale za to te cieniutkie wafelki podgrzały wspomnienia o miłych, młodzieżowych, beztroskich latach gimnazjalnych...

Jako, że pogoda i w Radomiu, i w Kaliszu była pod psem, a ja mogłam wyjść wreszcie z koleżanką Kasią pierwszy raz od dwuletniej znajomości na spacer i odbyć wreszcie tak długo odwlekane rozmowy, to nie żałuję siedzenia w deszczu i chłodzie - jak to mówią, nie ma tego złego, co by nie wyszło na lepsze.


Tym pozytywnym akcentem pragnę pozdrowić wszystkich nowych, ukrytych "Kochających Życie", a szczególnie Tomka z okolic Kalisza... i już osobiście zapraszam na zapoznawczą kawę ;)

środa, 10 lipca 2013

Bez wysiłku nie ma postępu

Bez wysiłku nie ma postępu
Odkąd mam troszkę poprzestawiane w głowie (czyt. tracheotomia), to chciałam zrobić sobie tatuaż. Długo zastanawiałam się i rozważałam tę decyzję, a gdy ją wreszcie podjęłam przyszedł czas na wybranie miejsca ozdoby i jej rodzaju, formy, kształtu oraz znaczenia.
Chciałam, żeby mój znak był delikatny, subtelny, dziewczęcy, a do tego miał przeciwstawną cechę do wyżej wymienionych - sensowny, czyli żadnych gwiazdek, kwiatuszków i serduszek.
Wybrałam pierwszy:

 mhm... ma konkretne znaczenie, ale po dwóch tygodniach rozważania za i przeciw stanęłam na właściwej drodze kontaktu ze światem rzeczywistym i kategorycznie powiedziałam: "żadnych oznaczeń płci X na całe życie".

Po wybraniu tego jednego, idealnego, mojego, zaczęłam szukać studia, do którego wjadę elektrycznym, a gdy się okazało, że w Radomiu nie ma na to szans, z pomocą przyszedł mi Jarek łącząc mnie ze swoją znajomą, która tatuowała się u prywaciarza.

Mój pierwszy kontakt z Maćkiem zaczął się słowami:
- Wiedziałeś, że jestem chora?
- :) Wiedziałem, ale nie wiedziałem, że aż tak.

Leciutko mnie ścięło, ale mając okazję na poznanie myślenia osoby w podobnym wieku do mojego na temat "tak bardzo chorych ludzi" kontynuowałam:
- A wystraszyłeś się, jak zobaczyłeś rurę?
- Nieee, co ty, ja się niczego nie boję. A jak zobaczyłem, że tak normalnie gadacie, to w ogóle był luz.

Edyta do końca utrzymywała, że jesteśmy dwujajowymi bliźniaczkami ;)

Podczas śmiechów, chichów i ogólnego rozwalania swojego poważnego, dwudziestotrzyletniego Image powstało nieśmiertelne hasło:


Czy bolało? Dokładnie tak, jak się tego spodziewałam. Nie umiem opisać bólu, mogę tylko porównać go do wkłuwanych mi dziesiątki razy wenflonów - wolę wytatuować sobie całe ciało, niż mieć w jednej żyle jedno z tych świństw.
Nie mogę powiedzieć też, czy w przypadku np. SMAkowców z obniżoną tkanką mięśniową i tłuszczową tatuaż boli bardziej - spróbuję zrobić tattoo po pobycie w szpitalu, kiedy zejdę na tradycyjne 19kg :P
Choć w przypadku tatuażu tkanka mięśniowa nie ma żadnego znaczenia, ponieważ kłuje się tuż pod skórę, to tłuszczyk jest tu sprzymierzeńcem, bo Maciek zdradził, że na kostce na przykład boli bardziej...
Jednak - zależnie od rodzaju tatuażu, wypełnień, wielkości - ból jest zmienny, bardzo subiektywny, ale nieporównywalny do tego, co wielu z nas już przeszło ;) 

czwartek, 4 lipca 2013

Nabiegałam się!

Nabiegałam się!
Przez znajomego kolegi-kolegi zostałam poproszona o przetestowanie osiedla Słonecznego w moim mieście pod względem wózków.
Jak to obecna ja - bez zająknięcia zgodziłam się na nowe wyzwanie mimo, że żadnych korzyści z tego mieć nie miałam. Owszem, kłopoty, stres i kombinacje.
Mając doświadczenie sprzed 2 tygodni, kiedy to stałam niespełna godzinę czekając na przystanku na nieskopodłogowy autobus z platformą zdecydowałam się zamówić disabled-taxi :D. Czyli dokładnie taki sam busik, jakim jeździłam dzień w dzień przez 8 lat szkolnej edukacji. O prowadzeniu tego typu usługi przez MZDiK dowiedziałam się przez przypadek! Majtek nie rozrywa, bo takowy kursuje tylko w godzinach 7.30-15.30, jednakowoż zawsze to COŚ w tym popieprzonym kraju. A że zależało mi na czasie, bo z panem Krzysiem byłam umówiona na 11.00, to zamówiłam kurs za całe 7zł. (Autobusem za darmo...)

Na drodze oddalonej od mojego miejsca zamieszkania o 2km wzwyż czuję się jak dziecko we mgle, toteż nie byłam pewna, czy trafię do punktu "obsługi klienta" nawet podwieziona na daną ulicę...
Doszłam jednak do szyldu sporo przed czasem i niepewnie patrzę w okno, a tu już zmierza ku mnie uchachany pan. Przedstawił się i podał rękę mojej niepodanej ręce, a ja z tego wszystkiego wydukałam tylko "eee... to my rozmawialiśmy przez telefon, tak...?" - bo nazwiska, prawdę mówiąc, nie kojarzyłam.  Więc nie jestem pewna, czy znał moje imię. Ehh... zero kultury z mojej strony...
Oprowadzał nas po osiedlu i zadawał szczegółowe pytania, na koniec podziękował za cenne wskazówki i nie mówiąc po co, poszedł do swojej kanciapki. Wrócił wręczając mi 6 wejściówek do aquaparku i mówiąc, że służy nimi zawsze! :D

Pan Krzyś odprowadził nas do galerii, a tam spotkałam się z już umówionym Rafałem. Poszliśmy do Natury i nie mogłam powstrzymać się od śmiechu, gdy do uśmiechniętej życzliwie hostessy na pytanie "Czy mogę w czymś pomóc?" Rafi odpowiedział: "Nie, dwa wózki, dwa respiratory... niepokojący widok, ale wyjdziemy stąd bez reanimacji". Pani się uśmiechnęła - bez zażenowania, równie rozbawiona, co ja!

Rafał odprowadził nas do przejścia i poszliśmy na autobus. Stoimy, stoimy, stoimy... jedna 7-emka przyjechała bez platformy. Stoimy, stoimy, stoimy... druga 7-emka przyjechała z platformą.
Ale!
Niedziałającą.
To znaczy, Dominik podnosi, a tu się nie podnosi. Woła kierowcę, a kierowca - równie miły co kierowca busa, pan Krzyś i hostessa! - mówi, że to jest strasznie stary autobus (mimo, że niskopodłogowy) i że tego się podnieść nie da, ale, że wniesiemy panią. Ja dostałam nadprzyrodzonych sił w szyi i zaczęłam nią kręcić z zawrotną prędkością przecząc temu pomysłowi. Dominik tylko spokojnie powiedział, że razem z wózkiem ważymy jakieś 130kg... Pan wszedł do autobusu, wyszedł z jakimś innym panem i mówią, że damy radę, wnosimy.
Kiedyś może bym nie panikowała, ale kurde, respirator dołączył do tyłu wózka!
Trzymając mokrą rękę na rozgrzanym joysticku podjechałam jak najbliżej drzwi autobusu i podczas próby podnisienia wózka zdążyłam tylko krzyknąć: "Dominik, trzymaj mnie!!!". Żartuję, nie darłam się tak, tylko cicho powiedziałam. Ludzie patrzą.
A może jakbym powiedziała głośniej, to bym nie otarła się o zawał serca, gdyż chyba nie bardzo zdawali sobie sprawę, że się boję i nie włożyli należytego starania, bo wózek się omsknął. Ups.  Dominik łapał mnie, jakiś pan wołał: "uwaga, bo ta pani w końcu upadnie", a ja myślałam "dajta mi już spokój, idę na pieszo". Po drugiej próbie stałam w autobusie z łomoczącym sercem i podtrzymywaną przez Dominika opadającą z emocji głową.

Pani, młoda, ładna, która stała gdzieś w pobliżu (nawet nie wiem gdzie!) jak wchodziliśmy do autobusu zapytała, czy na tym przystanku wysiadamy i zaczęła zwoływać panów do pomocy.

Ta część podróży obyła się już bez ekscesów i po chwili leżałam na kanapie szczęśliwa nie tylko dlatego, że po ganiatyce po osiedlu, galerii i w autobusie jesteśmy w jednym kawałku ja i Karat, ale przede wszystkim dlatego, że w tym dniu spotkałam tak dużo przemiłych, normalnych ludzi.

A może nienormalnych?



P.S. Przy bloku spotkałam innego kolegę Rafała, który jeździ od dziś na moim starym wózku elektrycznym. Znamy się przynajmniej 10 lat, a dopiero, gdy mnie zawołał jak wracałam do domu, to odważyłam się powiedzieć więcej, niż "Cześć Rafał!" i zapytałam ile ma lat :P.
A potem "chodź no, podejdź do mnie bliżej!". "Dominik, weź od niego butelkę, źle mu jechać!". "Rafał, powoli!". "Ok, odprowadź go."
Hmm... mam bezapelacyjnie zdolności przywódcze.

P.S. Dominik kolejny raz spisał się na medal. Ogarnął ssak, respirator, dom, Liję i mnie - ostatnie w wersji rozszerzonej, bo jeszcze uczesał, lekko podmalował i założył buty. Po drodze poprawiał i pomagał, a ja w pewnym momencie chciałam powiedzieć "mężusiu", ale się powstrzymałam ;)

* * *

Parę dni temu Danielek był na spacerze ze swoją babcią i przyszedł do balkonu, żeby dać mi kwiatuszka


a potem biegaliśmy razem po dworze. No serio BIEGALIŚMY! Szedł obok wózka, mama za nami (niestety sama z nim będę mogła wyjść może dopiero za jakieś 2 lata...) i szeptał mi do ucha: "ciocia, szybciej! Babcia zostanie w tyle!" I sru, na asfalt. Młody ogromnie się cieszył, a ja tak mocno koncentrowałam siły na najmocniejszym naciskaniu joysticka i trzymaniu głowy i czerpałam wielką radość z szybkiej jazdy, że gdy się zatrzymaliśmy, to może nie uwierzycie, ale naprawdę czułam się, jakbym biegała. Zmęczenie i ekscytacja mają magiczną moc.

Wstąpiliśmy jeszcze do samu i nie mogłam oprzeć się mówieniu "tak", "tak", "tak"... na Danielka cichutkie i grzeczne pytanie, czy to też może, trzymając już słodycz w rączce...
W końcu to mój Prawiesynek :)
Copyright © ACZkolwiek - kocham życie! , Blogger