piątek, 4 sierpnia 2017

Nie chcę się poddać

Gorąco, nie?
Nooo... u mnie nie :)

Przynajmniej nie jakoś specjalnie w życiu, bo za oknem i owszem. Nie bardzo mogę korzystać z tych pojedynczych dni arktycznego lata i to nie pomaga mi w odzyskaniu radości życia, którą miałam w sobie jakieś 2 lata temu.
Tyle czasu minęło od szpitalnej przygody, którą opisywałam tutaj. Wtedy coś mocno tąpnęło i Asia się skończyła. Nie myślałam, że na tak długo i nie wiem jak do tamtego powrócić.

Przez 5 lat od tracheotomii tryskałam energią, optymizmem, siłą psychiczną i zdrową pewnością siebie. Zawsze czułam, że jest ona bardziej wypracowana, niż wrodzona. ale przynajmniej była jakakolwiek. Teraz nie zostały z niej nawet strzępki.

Zastanawiam się, czy to nie jest ten czas, kiedy powinnam zamknąć blog. Prawie już tu nie piszę. Jeden post na trzy miesiące to wstyd dla blogerki.
Nic się w moim życiu takiego nie dzieje, co byłoby warte opisania. A z drugiej strony wiem, że odpowiednie podejście do tematu może uczynić nawet blachostki czymś, co warto przekazać światu.

Okazuje się więc, że miałabym o czym pisać, jeśli tylko bym chciała. Ale wszystko, co od jakiegoś czasu robię wydaje mi się bez sensu. W niczym nie widzę głębszego celu. Mam wrażenie, że cokolwiek zrobię będzie mnie ośmieszało. Nie widzę żadnej swojej wartości, mam wrażenie, że nie umiem już pisać, że straciłam swój styl i polot.

Jednak nie chce być taka kategoryczna, lubię ten blog. To cała moja potracheotomijna historia. Tylu ludzi dzięki niemu poznałam, tyle rzeczy się zdarzyło odkąd go prowadzę.
Lubię Was, mam wrażenie, że tworzymy przez niego swój mały, intymny świat, coś zupełnie innego, niż rozwrzeszczany Facebook.  Wielu z Was wie co się u mnie dzieje tylko poprzez ten blog.
Niektórzy z Was nauczyli się dzięki niemu tego, że nie trzeba przy mnie pytać moją mamę, czy chcę coś zjeść i czy mi to zmielić. Blog ma duże plusy :)
Ma też minusy, stwarza intymność na tyle, na ile na to pozwolę, ale jednocześnie w takiej samej mierze mnie z niej odziera. I z tego względu, myślę, że w największym stopniu na zmniejszenie częstotliwości wrzucania postów wpływa to, że do blogu mają dostęp wszyscy, rodzina, rodzice, przyjaciele. Nie da się pisać wszystkiego, co się chce przy takim targecie...A na pewno nie z moim charakterem.

Może założę drugi blog dla wąskiej grupy, mocno anonimowy, na który będę wrzucać wszystko, co zechce zakłócić umysł?

Myślę, że w końcu wpadłam w jakiś rodzaj depresji, choć może się mylę. Myślę, że pomogłyby mi wyjścia, ale nie typu "urodziny u rodziny". Muszę pożyć jak młody człowiek, wychodzić z młodymi, gadać z młodymi.
A wychodzę albo z mamą, albo sama. Jeśli z mamą to do rodziny, albo do jej znajomych.  Jeśli sama, to w promieniu 500m. Ile razy można chodzić dwiema obranymi ścieżkami, żeby spacery wciąż sprawiały frajdę?
Zresztą nie lubię spacerów. Ani patrzenia w niebo zasłane poetyckimi obłokami. Nie lubię chodzić bez celu, zwłaszcza sama.
Najbardziej chciałabym nie być dla nikogo i nikogo nie mieć dla siebie. Chciałabym niezależności, całkowitej, autonomii, samodzielności, wolności, swobody, samowystarczalności, suwerenności, prywatności i odrębności.

Moim problemem jest to, że chcę więcej od życia, a życiu wystarczy tyle, ile mu daję.
Niedawno przeczytałam cytat: "Kochaj życie, które wiedziesz, wiedź życie, które kochasz". I jakkolwiek pierwsza część zdania to czynność bierna, tak druga wymaga działania, żeby została wypełniona. Druga część zdania motywuje do działania, a więc daje perspektywę na lepszą opcję. Pokazuje, że DA SIĘ.

Trzeba tylko wiedzieć za jakie narzędzia chwycić.
A jak się wie,  to trzeba mieć siłę, żeby po nie sięgnąć.

* * * 

W połowie pisania tego postu wyszłam na spacer (jedną z obranych ścieżek), żeby zapobiec desperackim myślom usunięcia go. 
W pewnym momencie mijałam trzech panów,  rozmawiali między sobą przy samochodach i nagle jeden z nich zagadnął:
- Prawda, proszę pani? 
Byłam zdezorientowana i dopiero po chwili się do nich odwróciłam, ale już wrócili do swojej rozmowy i nie wiedziałam, który z nich się do mnie odezwał... i czy na pewno to było do mnie. 
Gdy wracałam tą samą drogą najbardziej elegancki Fircyk zawołał:
- Jaka ładna pani... 
W tym momencie zawiał wietrzyk, podniósł kokieteryjnie lekko moją trawiaście zieloną sukienkę, jakby był w zmowie z panem, a ten wykonał adekwatny gest ręką i dodaj:
- Wyżej, wyżej, śliczna sukienka, śliczna właścicielka. 

Pan był jak najbardziej trzeźwy, nie szczerzył się, tylko delikatnie uśmiechał... więc zawstydzona podziękowałam... i odeszłam :) 

Podryw mało finezyjny, ale jakże podniósł poczucie mojej wartości! ;)
I tym razem samotny spacer tą samą ścieżką dał mi trochę frajdy :)

Dzielić się takimi blachostkami ze światem?
Copyright © ACZkolwiek - kocham życie! , Blogger