piątek, 26 czerwca 2015

Górskie wyżyny emocji

Po zbyt długiej przerwie i nagabywaniu, zastraszaniu oraz szczuciu psami - piszę.

18 maja br. pojechałam pierwszy raz w życiu do Zakopanego na pierwszy w życiu turnus rehabilitacyjny. Rehabilitację ów turnus miał tylko w nazwie, ale może dlatego właśnie było tak fajnie.
Latami broniłam się przed gettami skupiającymi wszelkie jednostki chorobowe świata i podającymi 3 razy dziennie papkę z kaszy manny.
Aż tu pewnego dnia, zza siedmiu gór, zza ośmiu rzek, czyli ze Zwolnienia wyłoniła się niejaka koleżanka Karolina obwieszczając: JADĘ NA TURNUS - CHCĘ JECHAĆ Z TOBĄ!!!

Pozostało zabranie się za formalności, gromadzenie papierów, ubieganie się o dofinansowanie do turnusu, zwalnianie z pracy, bo urzędy otwarte do 16:00, moje osobiste rozmowy z dyrektorem MOPSu, by po ustaleniu i dopięciu, wszystkiego łącznie z pracą i sprawami domowymi dowiedzieć się, że nie przyznają nam dofinansowania.
Tzn. mnie i mamie.
Z Karoliną miałyśmy zaplanowane wszystko, wspólny transport, zarezerwowane pokoje, nie można było tak po prostu po DWÓCH MIESIĄCACH nerwów, aby się udało, teraz zrezygnować.

Pojechałyśmy z mamą wykorzystując Wasz 1% podatku z konta w Avalonie, za co chciałabym bardzo podziękować, ale nie umiem. Nie ma takich słów, które mogłyby wyrazić moją wdzięczność, bez waszej woli, aby wesprzeć właśnie mnie nie byłoby nic. Państwo Polskie nie pomoże. Dzięki Wam, drodzy Blogowicze, mogłam spędzić prawie dwa tygodnie w zdrowym, górskim powietrzu, rehabilitując się poprzez wielogodzinne, codzienne siedzenie, trzymanie głowy na spacerach po drogach prowadzących nieustannie w górę i w dół, jedzenie na siedząco, hartowanie odporności przez ciągłe przebywanie na naprawdę rześkim powietrzu.

Nie będę opisywać wszystkiego co widziałam i gdzie byłam, bo pomimo tego, że widoki były dokładnie takie, jakie bez przerwy opisywali mi ludzie zakochani w górach, a jakich nie potrafiłam sobie wtedy wyobrazić, to zawsze stanowi to dla mnie drugi plan.

Na pierwszym - ever, forever - są ludzie.
Dlatego zachwyciłam się Panem Misiem na Krupówkach, ponieważ pan ten nie tylko był nadzwyczaj uprzejmy i robił ze mną co chciałam (no może bez przesady), ale też okazał się Panem z Mocą, czyli niby bioenergoterapeutą... albo czymś biopodobnym.
Ale troszkę go zawiodłam, ponieważ jestem odporna na wszelkie ciepła (oprócz tego wydobywającego się z dłoni, która trzyma moją dłoń, never mind), więc gdy pan pytał, czy czuję ciepło: -nie. Trzeba się rozluźnić i odprężyć: - jestem rozluźniona i odprężona. Ohoho, zaraz by mi tu usnęła! Nie chce mi się spać.
Jedynym dziwnym objawem, który zawsze towarzyszy mi przy takich przedstawieniach jest niczym nieuzasadniony śmiech.

W każdym razie pan był miły i wierzący, dlatego nie odbieram mu czci, chwały i talentu, tylko zwyczajnie do mnie nie docierają żadne transcendentalne ekscesy, o czym się wielokrotnie przekonałam.

Za czas niedługi, też na Krupówkach (byłyśmy tam prawie codziennie) dane mi było nieoczekiwanie robić za takiego Misia, gdy może 4-letnia dziewczynka wbiegła, WBIEGŁA! mi prawie na kolana. Momentalnie chwyciła mnie za obie dłonie i opierając się na moich kolanach wpatrywała się we jak nie przyrównując... w anioła.
Bo to nie było spojrzenie jakich setki. Dzieci patrzą na mnie z zaciekawieniem, zdziwieniem... na tym poprzestanę, a ta mała miała takie dziwne coś w oczach.
Wyciągnęła jedną rączkę do mojej rurki, ale odgoniona, dotknęła znów włosów...
Ja oniemiała tym nagłym wtargnięciem w moją przestrzeń chciałam jakoś szybko zareagować i zapytałam "cześć, jak masz na imię?", ale dziewczynka najwyraźniej była też oniemiała.
Po kilku chwilach doszedł do nas jej przystojny tatuś i zapytał z wielkim zacieszem i pewnością jakby to była najnormalniejsza rzecz pod zachmurzonym słońcem, czy możemy sobie zrobić zdjęcie na pamiątkę.
Tak oto zrobiłam konkurencję Panu Misiu ;)
Byli też chłopaki z Rosji.
Cały czas chodziła za mną chęć zobaczenia i posłuchania na żywo góralskiej muzyki, ale wszędzie słychać było tylko nuty puszczane z odtwarzacza w knajpach.
I wreszcie podczas spaceru usłyszałam takie jakieś inne... kojące dźwięki.
Idziemy, szukamy, aż naszym oczom ukazały się schody, a na nich młodzi mężczyźni z dwoma gitarami i bębenkiem. Rosyjska melodia jaką z nich wydobywali była tak urzekająca, że nie mogłam się od nich oderwać. Stałam przed chłopakami i patrzyłam na nich jak zaczarowana.
Dopiero tu jakaś energia zaczęła na mnie działać.
Mimo, że to nie człowiek, to nie mogę o niej nie wspomnieć, bo na człowieka działa jak ta rosyjska muzyka: urzekająca Owieczka.
Przypomniała mi czasy, gdy jako mała dziewczynka trzymałam na kolanach małego szczeniaczka, który jeszcze nie otwierał oczu. Ssał mój palec, a ja rozpływałam się czując na sobie matczyną odpowiedzialność za pieseczka, który nie ma swojej mamusi.
Ponieważ teraz jestem trochę starsza, to i Owieczka nie była tak delikatna jak pieseczek, lizała, ale i podgryzała mi palce do tego stopnia, że zgryzła lakier do paznokci :) i zostawiła dłoń czerwoną jak rak ze śladami ząbków.


* * *

Pojechałyśmy same cztery kobiety, dałyśmy radę ze wszystkim, a szczególny podziw i uznanie należy się mojej mamie, która prowadziła samochód przez całą drogę Radom-Zwoleń-Radom-Zakopane-Radom-Zwoleń-Radom. I po całym zakopiańskim mieście.
I po tragicznie zakorkowanym Krakowie, w którym się zatrzymaliśmy w drodze powrotnej.

Pomimo, że Karolina i jej mama jechały niby ze swoją zwoleńską grupą, to tak naprawdę my tworzyłyśmy swoją osobną, czteroosobową, najlepszą grupę, wszędzie jeździłyśmy we cztery, a reszta ludzi przy okazji wspólnych posiłków (nie były to papki z kaszy manny) pytała skąd właśnie wracamy i dokąd jutro jedziemy. Mówili, że jesteśmy najbardziej aktywne ze wszystkich.
Bo najczęściej wychodziłyśmy po śniadaniu i prosto z dworu wpadałyśmy w kurtkach, płaszczach, butach na stołówkę na obiad lub kolację.
Panie kelnerki były też mega fajne, gdy kolejny raz przepraszałyśmy za spóźnienie, jedna pani podając nam cały czas ciepły posiłek zaśmiała się mówiąc "spoko spoko, w porównaniu do innych dni i tak jest dzisiaj dobrze" :)
Aktywność objawiała się jazdą kolejkami na Gubałówkę, Kasprowy Wierch (spodziewałam się naprawdę bardziej ekstremalnych warunków po tej kolejce, ale mama i tak piszczała ;), wyprawą w Dolinę Chochołowską, Morskie Oko, kino 7D (emocje niesamowite), Domek Do Góry Nogami, Wielka Krokiew, Krzeptówki oraz wciąż i nieustannie, drinki i obiady na Krupówkach.

Okazało się, że turnus rehabilitacyjny nie musi być gettem i choć było kilku... osobliwych osobników, i na początku patrzyłam na wszystko dokoła tak, jak na mnie patrzą czasem niektóre dzieci, to wiem, że wystarczy swoja ekipa, aby wiele rzeczy nie miało znaczenia.

           Krupówki                               Krupówki 2                        Kolejką na Gubałówkę

  Przed wejściem do kolejki             W kolejce                               Na szczycie

 
            Gubałówka                             Kino 7D                           Kasprowy Wierch

                                                Kasprowy 2                            Kraków

                                                                  Koniec przygody
Copyright © ACZkolwiek - kocham życie! , Blogger