niedziela, 10 maja 2015

Nieplanowany - Plan B

Jestem pewna, że wciąż są osoby, które nie wiedzą, albo sobie zbyt dokładnie nie uświadamiają, że ludzie, których oddech wspomaga tak zaawansowane urządzenie, jak respirator, muszą być właściwie stale pod kontrolą. To znaczy, opieką.
Powody są różne: vent może się zatrzymać; mogą się przestawić jego ustawienia; może odłączyć się rura; może spaść np. z wózka podczas jazdy; może zaistnieć potrzeba odessania wydzieliny gromadzącej się w płucach i uniemożliwiającej dopływ tlenu.
Jeżeli osoba używająca respiratora jest dodatkowo chora na ostrą postać jakiegoś zaniku mięśni (bo nie tylko tego rodzaju choroby "obsługują" respi), to dochodzi ryzyko kolizji motorycznej, czyli np. ręka może się zsunąć z joysticku lub zwyczajnie osłabnąć podczas jazdy na wózku elektrycznym.

Taką osobą jestem ja i zazwyczaj stosujemy się do wszystkich zasad.
To znaczy, staramy się stosować, jeśli są zgodne z prawdą i naszą logiką. Nie będę się wdawać w szczegóły.
W każdym razie, nie zawsze mogę i nie zawsze chcę, aby każdy szczegół życia podporządkować - troskliwym i serdecznym - ACZkolwiek wciąż szpitalnym i nieżyciowym prawom.

Z tego powodu wybrałam się wczoraj na spacer. Plan A sugerował, że ten dzień spędzę na placu zabaw, ale nieoczekiwanie pojawił się plan B:

Idziemy do sklepu i już pod nim Daniel spotyka koleżankę, razem biegną po kolegę, wołam za nim, gdy wreszcie bratanek podchodzi mówię, że jak chce gdzieś dalej pójść, to ma mi o tym powiedzieć. Zdenerwowana oddelegowuję go do jego mamy,  zaznaczając, by powiedział jej, że jest na placu zabaw - w domyśle - sam.
Domysł nie wybrzmiał dostatecznie głośno, dlatego nikt się nie zdążył zastanowić, dlaczego tak długo mnie nie ma i gdzie jestem.

Jest piękne słońce, mam wolny dzień, nie wrócę do domu tylko po to, by siedzieć przy kawie.
Mamy gościa, mama ze mną nie pójdzie.
Myślę: samotny spacer to zawsze świetna sprawa.

Ale dokąd? Ale czy dam radę? Ale czy ręką nie spadnie? Ale czy się nie zmęczę?

Pytań 4 na sekundę i ja jedna, która muszę sobie na nie odpowiedzieć. Na resztę odpowiedź znam, bo potrafię przewidzieć stan moich płuc i kondycję respiratora.

Pierwszym dobrym omenem jest chłopak.
Ja jadę na wózku, on jedzie na rowerze, patrzę na niego, patrzy na mnie, zbliżamy się, coraz bliżej... bliżej... bliżej... CZEŚĆ!
Odpowiadam, ale tylko trochę oniemiała, staram się przypomnieć sobie kim może być, ale tylko przez chwilę. Przywykłam do myśli, że to nie ja znam, ale mnie znają. A może nie znają, tylko chcą poznać?

Idę prowadzona otuchą do rozwidlenia ulicy i myślę: lewo Rapackiego, czy prawo Chrobrego? Prawica wygrała (nic nie sugeruję) i biegnę do skrzyżowania, przez które przechodzę tym razem legalnie.
Po drodze coś mi niewygodnie, staram się bardzo ostrożnie zjeżdżać z maleńkiego krawężnika, czuję, że lecę lekko do przodu, muszę koniecznie ustawić siedzisko, ale przecież nie wcisnę guzika.

Zaczynam rozglądać się po twarzach ludzi z myślą, że koledzy z SMA już dawno mają takie skrupuły za sobą (nasza grupa na FB potrafi rozwijać).
Pani jedzie na rowerze... nie, nie będę jej z niego ściągać. Pan kuśtyka, być może nie będzie chętny do pomocy. Pani idzie szybkim krokiem, może się spieszy... 
O! Ok... spróbuję... wygląda sympatycznie i spokojnie, spaceruje...
- Przepraszam?
- Tak? W czym pani pomóc?
- Czy mógłby mi pan wcisnąć biały guzik?
- Który? Który? Gdzie jest biały... o tu... proszę.
- Jeszcze chwileczkę, dobrze? Muszę ustawić... o, już. Proszę wcisnąć jeszcze raz ten sam.
Bardzo panu dziękuję!
- Bardzo proszę, życzę pani miłego dnia!

Wreszcie mi wygodnie i pewnie się czuję, przed sobą, w dali, już widzę uczelnię, a za nią jest piękny teren, zieleń... pojeżdżę tam.

No dobra, już jestem, słońce w pełni nade mną na otwartej przestrzeni, ale chwila. Przed głównym wejściem mignęli mi ludzie... No tak, przecież jest sobota, początek maja, zaoczni mają dziś zajęcia... Może jest dziekan filologii angielskiej...? Dlaczego filologii anielskiej...? Od 19 roku życia nie opuściła mojej głowy, aż do dziś.

Zawracam.
Zobaczę tylko.
Tylko zobaczę, nie mówię przecież, że zaraz będę rozpoczynała nową drogę życia.
Nie wiem nawet, czy dam radę tam wjechać.
Powoli, na najdrobniejszych dołkach, nierównościach bardzo powoli, bo pod wpływem wstrząsu może mi się zsunąć ręka, a jestem sama.
Widzę wąski chodnik prowadzący przed główne wejście, spróbuję tedy.
Nie, chodniczek kończy się jednym stopniem, zawracam.
Może tamtędy, szerzej, prościej, widzę główne schody, może z boku jest podjazd... Znów ślepa uliczka, zawracam.
Jest jeszcze jeden wąski chodnik, próbuję.
Tak, ta droga zaprowadzi mnie wprost do drzwi.
Może stojących przed nimi ludzi zapytam, czy nie wiedzą, czy jest teraz na uczelni ów dziekan.

Podchodzę i od razu wychodzi jakaś pani i życzliwie przytrzymuje mi drzwi, więc już się nie oglądam, wchodzę.
Rozglądam się w środku, dreszcze mnie przechodzą na myśl o tym, że jestem tu sama, ale dostrzegam przed sobą kantorek i już dłużej się nie namyślając, podchodzę:
- Dzień dobry, czy jest dzisiaj obecny dziekan filologii angielskiej?
- Tak, chyba jest jeszcze, na górze, w pokoju 245. Korytarzem w lewo.
- A czy jest tu winda?
- Jest, za schodami.

Idę, no, ale co z tego, że sobie może nawet ją znajdę, jak nie użyję. Zawracam z lekkim poczuciem zażenowania, a pan ochroniarz już biegnie w moim kierunku.
- Czy mógłby pan ze mną wjechać na górę, bo ja nie nacisnę guzika?
- Tak, tak, pojadę i zaprowadzę panią do pokoju, proszę za mną.

Mkniemy korytarzami - ja z duszą na ramieniu "gdzie ja przylazłam!!!".
Puk, puk. Ups. Nie ma.
- Chodźmy tu, proszę, niech pani tu poczeka, a ja pójdę sprawdzę, może ma wykłady na górze.
...
Tak, już kończy wykłady ze studentami, zaraz do pani zejdzie.
...
- O, dzień dobry, panie dziekanie, chciałabym porozmawiać o studiach filologii angielskiej.
- Dobrze, dobrze, to zapraszam do mojego gabinetu, tędy.
- Ochroniarz do dziekana: jak pani będzie już wychodzić, to proszę wykręcić do nas 74 (?), to po nią przyjdę.

Idziemy, a ja jeszcze bardziej nie mogę uwierzyć w to, co się dzieje, w to, co robię.
Po drodze rozmawiamy, czy już studiowałam. Nie, jeszcze nie. To znaczy, próbowałam, na tej właśnie uczelni, ale nie skończyłam studiów. Czy mam maturę. Tak, maturę oczywiście mam.
- O, jak szybko ten wózek jedzie!
- Potrafi jeszcze szybciej!

Śmiejemy się, jest miło.
Dochodzimy do pokoju, pan dziekan otwiera przede mną wszystkie drzwi, zaprasza do stoliczka (myślę, że celowo, aby nie stwarzać bariery biurka), zaczynamy.
Pomijając wszystkie szczegóły i by nie zanudzać czytelników, chcę podkreślić rzecz najważniejszą.
Nie było ani jednego NIE, dziekan był nastawiony pozytywnie i optymistycznie, twierdził, że owszem, będzie to dla uczelni wyzwanie, ponieważ nigdy nie spotkali się z taką osobą, ale wyznał, że wszystko da się załatwić, ustalić, dopasować. I lekko rozczarowany powiedział, że nie wie z kim się kontaktowałam te 6 lat temu, ale teraz wszystko się bardziej rozwinęło...

Kończąc prosi o imię, nazwisko, adres mailowy...
- Ma pani tak samo na imię jak moja córka.
Chce dać mi swoją wizytówkę, a ja w tym czasie lekko panikuję "będę musiała wziąć ją od niego, przecież nie wyciągnę ręki...!"
- Proszę położyć na kolanach, dobrze?
- Jasne, gdzie? O, może tu.
(pod rękę, jaki kumaty)

- Oj... hehe, nie pamięta pani jaki on mówił ten numer? Kurcze, już zmęczony jestem...
- Chyba 74...
- Nie odbiera... A to chodziło o to, żeby z panią zjechać na dół, tak?
- Tak, bo nie wcisnę sama guzika.
- To przecież ja potrafię zrobić to samo, co ten pan, ja po prostu z panią pojadę.

Odprowadził mnie do samego wyjścia, na odchodne: do zobaczenia! Zaznaczam grubym boldem, że był to doktor habilitowany, profesor nadzwyczajny.

Wróciłam do domu, tym razem nielegalnie przejeżdżając na czerwonym, bo nie było akurat nikogo, kto nadusiłby guzik.

Moja historia dnia w tym miejscu się nie kończy, bo jednakowoż do domu nie weszłam, a zamiast tego miałam nowe przygody ze spotkanymi znajomymi, równie serdeczne i uskrzydlające, ale o tym może inny razem.

Puenta opowieści jest taka, że znów staję przed dużym dylematem.
Po 4 razach obiecałam sobie, że więcej nie próbuję, wszak do 3 razy sztuka. A teraz 5, tylko dlatego, że mnie tam poniosło?

To, że sam dziekan (okazało się, że wykłada polonistykę, ale jest dziekanem całego wydziału Filologiczno-pedagogicznego i przekaże wszystko konkretnej dziekan) tak zachęcająco się do wszystkiego odniósł i wiem, że w wielu rzeczach miałabym w nim pomocnika i orędownika, to jeszcze nie eliminuje i nie rozwiązuje miliona kwestii, o których nie chce mi się nawet myśleć, a co dopiero pisać.

Studiowanie w domu, to nie studia z żywym wykładowcą, z ćwiczeniami z innymi studentami, tym bardziej na studiach języka obcego, gdzie trzeba słuchać, osłuchać się i rozmawiać.
Byłoby mi bardzo trudno, i fizycznie, i merytorycznie.


Tak ogromnie bym chciała, i tak strasznie się boję, i czuję tak wielką niepewność, że aż płakać mi się chce.

Copyright © ACZkolwiek - kocham życie! , Blogger