piątek, 27 lutego 2015

Urodziny to nie przelewki

To powinien być entuzjastyczny wpis.
A zobaczymy jak wyjdzie. 

W sumie urodziny świętowałam lekko licząc tydzień. W końcu 25-ka to nie byle co! Już zaczynam odczuwać ciężar wieku na barkach: piję Salbutamol, piję wyciąg z gorzkiej pomarańczy, babcia próbuje poić mnie tajemniczym eliksirem na poprawę krążenia (rączki ciągle zimne!), tylko patrzeć jak zacznę chodzić z woreczkiem pełnym medykamentów na obniżenie ciśnienia, podwyższenie ciśnienia, tarczycę, miażdżycę i hemoroidy. Jeśli do tego niebawem dojdzie, to ufam, że wśród nich znajdą się również psychotropy.

Pierwszy dzień imprezy, niedziela, był najfajniejszy, bo miałam gościa, który jechał z Gdyni przez Radom do Poznania - a ten wyjątkowo oryginalny wybór trasy tylko dla mnie! Oprócz niego była cała rodzina, na której jego opieka nade mną sprowadzająca się nie tylko do podawania alkoholu, zrobiła oszałamiające wrażenie.
Na mnie robi cały czas.
Choć potrafię już to przyjąć z większą normalnością i spokojem. Ale radość wciąż ta sama.
Czy to czasem nie jest nienormalne, że cieszę się jak dziecko, gdy pomaga mi ktoś, kto nie jest rodziną...? 

Życzenia, rozmowy, śpiewanie, pomaganie, chodzenie od stołu do stołu, by ze wszystkimi porozmawiać, strzelający tort, czekanie na pewien tajemniczy telefon oraz nieustający rejwach wokół mnie sprawiły, że czułam się generalnie jak gwiazda HOLYFOOD.

Drugi dzień imprezy, wtorek, czyli prawowity dzień urodzin spłynął Niagarą życzeń - zewsząd. Naprawdę byłam zdezorientowana, nie spodziewałam się aż tylu emocji, zwłaszcza gdy Poczta Kwiatowa przyniosła mi kolorowe tulipany, które szły mniej więcej jakoś tak: Kamerun-Włochy-Polska... I nadal żyją! Dopiero wczoraj zaczęły trochę się kulić.
Do czego to serce jest zdolne, gdy się włączy do akcji. 

Tego dnia również miałam telefon, nie od tego, który miał dzwonić w niedzielę, ale szczerze mówiąc od tego dużo lepszego... bo mojego.
Wieczorem impreza zrobiona była dla znajomych, fantastycznie.
Buzia bolała mnie od uśmiechania, stres dawał się we znaki, bo jeśli ktoś myśli, że urodziny są wyłącznie przyjemnością i glorią czci i chwały - myli się, miałam do spełnienia ważną misję.
Sukces? YEAH! 

Sobota - trzeci dzień imprezy, tym razem z przyjaciółką, bo jesteśmy w jednym wieku i urodziny obchodzimy 5 dni po sobie. Co roku urządzamy festiwal wzajemnej adoracji i psychoterapii.
W ramach tej ostatniej zamówiłyśmy tort:
(pani, u której składałam zamówienie, śmiała się, że "dziewczynki trzymające się za ręce" jednoznacznie się kojarzy)

 A w ramach pierwszej ćwiczyłyśmy naszą sprawność gimnastyczną.
Strzelały płatki róż, tort się jarał, a my wraz z nim. 



Próbowałyśmy nawet fotomodelingu. Chyba nie wyszło.
Jakie modelki - takie foto. 

 W niedzielę miałam jeszcze dedykację piosenki na mieście, czekam na nagranie. 
Czekam też na jeszcze jeden kulturalny, literacki prezent. 

Ciągle czekam, ciągle przeżywam, ciągle marzę, a to wszystko piszę z na wpół otwartymi oczami i odpływami i przypływami gorąca i dreszczy.
Nareszcie jestem chora!
Wreszcie ktoś się nade mną poużala, bo SMA już nie robi na nikim wrażenia. 


I jak post wyszedł?
Jak zwykle! 


Copyright © ACZkolwiek - kocham życie! , Blogger