piątek, 16 sierpnia 2013

Zamieńmy się na chwilę

Wróciłam od przemiłej pani okulistki. Po 6 latach zbadałam wzrok i kupiłam nowe oprawki, ale nie o tym, nie o tym.

Pani dowiedziawszy się, że mam 23 lata nadal mówiła mi na "ty", a z doświadczenia wiem, że na dziewczynkę już nie wyglądam, gdyż wszędzie tam, gdzie przebywam z kimś innym, niż rodzic wołają "przejdź, bo pani jedzie" - na ten przykład.
Teraz jednakowoż tata jej dopomógł w łatwiejszym komunikowaniu się ze mną poprzez jednostronną formę nieoficjanego zwrotu, mówiąc pokazującej różne wzory oprawek pani, że "dziecko jest bardzo wymagające". 
Podnosząc brew zapytałam: "dziecko...?", tata oczywiście zaczął się tłumaczyć, że "jego dziecko", zawsze będę dla niego dzieckiem, itd., jednak osobiście śmiem wątpić, że osoba, do której przedstawia się mnie (i kurde NAS!) jako dziecko rozpoczyna w głowie proces dedukujący: "Powiedział tak, bo to jest jego dziecko...? A przecież to nie musi być jego dziecko...? To może być jej opiekun...? Więc może powiedział, że to jest dziecko, bo to jest dziecko...?".

Można było powiedzieć np. "Ta osoba jest bardzo wymagająca", "Ten człowiek jest bardzo wymagający", "Ta dziewczyna jest bardzo wymagająca", "Moja córka jest bardzo wymagająca".
Tyle opcji. Najlepsza z nich to DZIECKO!

Można myśleć, że się czepiam. Można. Chociaż ja wiem, kiedy się czepiam, a kiedy walczę o siebie.
Ale założę się, gdyby teraz dorosła, obrotna, samodzielna osoba usiadła na wózek, skurczyła się, gdyby zawiązać jej ręce i nogi i ubezwłasnowolnić fizycznie i nagle stałaby się jankiem zamiast "Panem Janem", to ch** by ją strzelił na miejscu.

Nawet moja przyjaciółka wskazuje "proszę pytać tej pani", gdy ktoś pyta o coś ją, a powinien mnie, bo ja od A do Z załatwiam sprawę.

Niewiedzy i zacofania i braku odruchu myślenia u innych nie zmienię, dlatego już toleruję. Ale tych, którzy mnie znają...?

Obiecuję, a wręcz przysięgam, czego nigdy nie robię, że za kolejnym razem, kiedy poczuję się wybrakowanym obywatelem mojego kraju zrobię sobie irokeza koloru czerwonego i wytatuuję dużo większą część ciała, niż kostka nogi.
Wtedy już nikt nie będzie myślał o mnie jak o dziecku.

I żeby nie było, że jestem wielką panią. Nie jestem i nie chcę być.
Ale chcę być traktowana jak każda osoba w moim wieku.
Naprawdę mam dość postrzegania mnie przez pryzmat wózka.

Proszę docenić fakt, że użyłam całej swojej siły woli, żeby wszystkie niecenzuralne słowa zostawić wyłącznie w głowie.

czwartek, 15 sierpnia 2013

Rocznica

Dziś mijają równe 2 lata od założenia bloga.

Wtedy, kiedy u cioci i wujka na działce zrodził mi się pomysł w głowie na publiczne opisywanie przeżyć związanych z respiratorem, wtedy, kiedy wróciwszy od nich w zaciszu domowym założyłam na Bloggerze konto i napisałam pierwszy, krótki post nie wiedziałam jeszcze, że zostanę tu tak długo, a pisanie dla Was będzie mi sprawiało taką przyjemność.

Dzisiaj (może w ramach świętowania) zjadłam pierwszy raz od 2,5 roku obiad na siedząco. Bez problemów, bez większego trudu... z satysfakcją.

W ramach prezentu dla "ACZkolwiek - kocham życie!" dodałam wtyczkę "Lubię to!" i zachęcam, i proszę Was o klikanie.
Chcę, żeby było nas jak najwięcej.

W ramach życzeń dla siebie... Mam tylko jedno: Niech ręce będą jeszcze długo zdolne do pisania.

piątek, 9 sierpnia 2013

Pomysłowość number 1

Pomysłowość number 1

Przeważnie wychodzę na dwór popołudniami, chyba, że któreś z rodziców ma dzień wolny od pracy.

Kiedyś, gdy jeszcze siedziałam 16 godzin dziennie codziennie nie było najmniejszego problemu, bo wszystko robiłam na siedząco i mogłam wyjść z dowolną osobą podczas nieobecności rodziców.
Teraz głównie leżę, bo po pierwsze zakres moich sił wytrzymałościowych znacznie się zmniejszył, po drugie mogę jeść tylko na leżąco. Siedzenie 8 godzin odpada.

I chociaż mogłabym wyjść z panią Małgosią do południa, kiedy wszystkie instytucje są otwarte, to nie wychodziłam, bo największą przeszkodą było posadzenie mnie na wózek i z powrotem na kanapę.

Niedawno wpadłyśmy na pomysł, że mama posadzi mnie na wózek przed wyjściem do pracy i wyjdziemy wcześnie rano. Tylko gorzej z położeniem... Będę zmęczona, pani Małgosia nie da rady mnie podnieść.
Ustaliłyśmy, że zadzwonimy po mamę jak będziemy wracać do domu.

Tym sposobem zrobiłyśmy dzisiaj co najmniej 12km.
Poszłam do fryzjera, zeżarłam lody w kawiarni (to mogę!), zrobiłam małe zakupy w Rossmanie, przypomniałam sobie stare mury kochanego LO i odwiedziłam Jarka (w rehabilitacyjnym fartuszku wygląda jeszcze bardziej męsko... Chociaż, czy bardziej się da? ;)
Od razu umówiłam się z nim, że za dwie godziny jak przyjdzie do mnie na rehabilitację to on mnie położy, ponieważ nie chciałam dodatkowo fatygować mamy.
Umówmy się - powody były różne ;)

Wróciłyśmy do domu, siedziałam już 4 godziny, przede mną jeszcze dwie, a plecy strasznie bolały.

Polak potrafi, więc przechyliłyśmy wózek, oparłyśmy o kanapę i zrelaksowana czekałam na Jarka.

Zapytał, jak się czułam w jego ramionach i odpowiadając z wyszczerzem na mordzie, że cudownie wiedziałam, iż miasto już jest moje ;)

niedziela, 4 sierpnia 2013

Czaple i inne dziwolągi

W zeszły piątek dopełniłam skrywanego w sercu od 23 lat planu przebywania w dżungli i zobaczenia dzikich zwierząt!
No dobra, nie w dżungli, tylko ZOO, i nie dzikich, ale bardzo sympatycznych i zaprzyjaźnionych zwierzątek, jednakowoż miałam, co chciałam + kilka atrakcji.

Jako, że przejeżdżając przez Warszawkę pierwszy po drodze mieliśmy Pałac Kultury, to z braku Ajfela zażyczyłam 30 piętro widokowe.
W Stolicy byłam już... Nooo! Trochę tego było, ale zawsze w konkretnym celu i nigdy nie miałam okazji pozwiedzać.
Zabraliśmy Danielka, Rafała z rodziną i elektryczny i już mknęłam do zewnętrznej windy (o, zgrozo!), w której - by jechała - trzeba było trzymać cały czas guzik.
Wjechałam na schody wejściowe, czekając, aż wjedzie Rafał oddychałam z ulgą, że toto nie spadło i weszłam do holu witając się z panem ochroniarzem.

Następnym etapem prowadzącym do ekscytujących widoków pałacowo-wysokościowych było dostanie się do wind, które to dostanie wiązało się z zejściem po chyba 10 schodach i tu panowie z ochrony okazali rzadko doświadczaną inwencję.
Ponieważ 130 kilogramów lepiej nie nieść dla bezpieczeństwa niosącego i niesionego, to od razu zaproponowali przejażdżkę czymś w rodzaju schodołazu. A może to był schodołaz...? W każdym razie czymś takim miałam przyjemność jechać raz, w kinie i pamiętam tylko, że wyglądał znacznie solidniej, niż ta platforma, która przyjechała po mnie w Pałacu Kultury.
Z powodu lekkiej adrenalinki zaczęłam gadać do panów jak najęta z uchachaną gębą:
- I mam na to wjechać?!
- Taaak, zapraszamy.
- A ja się zmieszczę?!
- Oczywiście, proszę jechać.
(Wolniutko, wolniutko...)
- A jak się zawali?! (W tym momencie śmiałam się już sama z siebie)
- Na pewno się nie zawali, będziemy panią asekurować.
(Jadę)
- WOW! Ale jazda!
- Hehe, jazda bez trzymanki :)

Zeszłam z platformy, podziękowałam panom za bezpieczne doprowadzenie mnie na powierzchnię nieruchomą, ale w duchu bardziej byłam im wdzięczna za cierpliwość do mnie :D
Za mną zjeżdżał Rafi z równie niepewną miną, różnica była jedynie taka, że się nie odzywał :P

Wjechaliśmy do holu na dole i znów zjawił się ochroniarz, by pokierować nas do kas biletowych i wind. Czekał z nami udzielając informacji lub dyskretnie stojąc z tyłu, aż do momentu, gdy winda wreszcie mogła nas zabrać i zniknęliśmy za jej drzwiami.

Już przy wejściu do Pałacu bratanek spanikował na wieść o 30. piętrze i trzymał się tylko babci, a w windzie prawie płakał ze strachu, ale po powrocie z tarasu widokowego buzia mu się nie zamykała. Opowiadał mi to, czego nie mogłam zobaczyć... Bo po wszystkich ceregielach okazało się, że do zejścia na taras dzieli nas 7 schodów i żadnego zjazdu.
Rafał był na ręcznym wózku i go znieśli, a mnie mama wzięła na ręce i przycupnęła w jednym miejscu, bym choć trochę zobaczyła świat z góry.

Podsumowując wizytówkę Stolicy - brak logiki, pełnego dostosowania, niechlujstwo (starość?) wykonania podług, sufitów, ścian i wind - przynajmniej w tych miejscach, w których byłam i znakomita obsługa.
Ta ostatnia rzecz sprawiła, że nie uważałam, iż pieniądze i czas zostały zmarnowane. Od jakiegoś czasu posiadam manię sprawdzania ludzkich zachowań.

W końcu dotarliśmy do celu podróży i "ukochanych zwierzątek" Danielka.
Przez całą drogę do ZOO, w ZOO i z ZOO, Młody trzymał się mnie i piszczał, i krzyczał, i śpiewał, a ja tylko raz! ośmieliłam się powiedzieć nieśmiało "Danielku, ciszej...".
Niewiele pomogło i już dałam sobie spokój ze wstydem, i tak rurka zwraca na siebie uwagę, spokój Daniela niewiele zmieni :P

Biegnąc tak wesoło (wolno umiem jeździć tylko wtedy, gdy ręka nie ma wystarczająco dużo sił, by do końca docisnąć joystick) dostrzegła nas jedna turystka i z radością w głosie zaczęła podziwiać słodki widok dziewczyny na wózku i trzymającego się jej kilkulatka wyśpiewującego entuzjastycznie "Ja chcę balonika...!!! Lalalalala!!! Ja chcę balonika...!!!"
Uśmiechnęłam się do niej nieśmiało w geście "cóż... to tylko dziecko..." i po chwili zniknęła nam z pola widzenia, by wrócić z dwoma balonikami...!

Młody dziękował około 5 razy, a ja speszona bardziej, niż lekko, podziękowawszy pomknęłam szybko do przodu...
Cóż, dogonił mnie ;).

Chodziliśmy od akwarium do akwarium, od stawu do stawu, od zagonu do zagonu i co chwilę wysłuchiwałam wykrzykiwań typu: "ciocia, to mój najpiękniejszy dzień w życiu!!!".
Jak na 5 lat życia... Tak, mówił prawdę ;).

Widzieliśmy małpy różnego rodzaju, słonie, niedźwiedzie, foki, lwy, tygrysy, jelenie, żyrafy, mnóstwo zwierząt o dziwnych, nieznanych mi nazwach i całe stado ptaków: Orlik Biały, flamingi, żurawie, papugi, pelikany i cztery Czaple.

Wróciłam zmordowana, ale szczęśliwa.

Za rok Kraków i balon :)

Copyright © ACZkolwiek - kocham życie! , Blogger