poniedziałek, 16 września 2013

Rzym, cz. I - Lot

Kurcze, ja nie jestem dobra w relacjonowaniu wielkich wydarzeń, moja mama zrobiłaby to dużo lepiej i dokładniej, ale postaram się przynajmniej opowiedzieć o wydarzeniach ważnych dla mnie i niektórych ważnych w ogólnoludzkim pojęciu - bo to często się ze sobą nie pokrywa :).

Od początku, czyli jak doszło do wyjazdu i jak przebiegała jego organizacja.

Kiedy po potracheotomijnej depresji przestałam myśleć, że nie ruszę się z domu nawet przed klatkę, to zrodził mi się pomysł, a wręcz nieodparta pokusa, by  znów poczuć klimat gorących, pałających optymizmem Włoch.
Pytanie i zarazem odpowiedź na mój pomysł brzmiały: r e s p i r a t o r.
Leciałam samolotem już z zaczynającą się niewydolnością oddechową w wieku 16 lat, ale sprzęt tak zaawansowany medycznie jednak stanowi pewne obawy...
Pomyślałam sobie wtedy, w 2012, że przecież ludzie z rurką latają, nie wiem, czy rekreacyjnie, bo nie słyszałam o takich przypadkach, ale czasem po prostu muszą i respirator ląduje na pokładzie samolotu i nie ma z tym większych problemów.
Skoro tak, to już wtedy, rok temu poprosiłam mamę, żeby zadzwoniła na lotniczą infolinię i zapytała, czy jest taka możliwość - robiła to mama, bo ja chociaż mówiłam już bardzo dobrze, to nie miałam jeszcze pewności swojego głosu.
Okazało się - po pytaniu jednych przez drugich - że nie będzie problemu i Karat może być przy mnie przez cały czas lotu.

Czułam ogromną radość, ponieważ to był już jakiś krok w kierunku słońca. Już wiedziałam, że mam wolną rękę od strony technicznej i teraz wszystko zależy ode mnie.
Tzn, od nas, bo mimo, że widziałam również mamy podekscytowanie, to byłam prawie pewna, że będzie się zbyt bała zrobić, bądź co bądź, tak duży manewr.
Rozmawiałyśmy o tym kilka razy, we mnie było samo pragnienie przygody, w mamie duża dawka strachu pomimo chęci.

Temat był zakończony na cały rok, ja się poddałam, nie mówiłam, nie chciałam robić nic na siłę.

Aż w marcu znów odżyły w nas wspomnienia poprzednich wakacji.
Zdecydowałyśmy, że jeśli uda nam się zmontować ekipę do towarzystwa i pomocy tak, by mamie nie było ciężko ze wszystkim samej, to spróbujemy, polecimy.
Zaproponowane osoby zgodziły się z radością niemal natychmiast i po wcześniejszym dodatkowym upewnieniu się o obecności Karata na pokładzie w kwietniu zabookowaliśmy 5 biletów.

Termin wylotu: 3 września, czyli 5 miesięcy dzieliło nas od niezapomnianych przeżyć.

Przez cały ten czas na zmianę, i ja, i mama dzwoniłyśmy do Ryanaira i upewniałyśmy się:
* Czy ssak i 12-godzinne baterie do respiratora będą mogły lecieć ze mną na pokładzie, ponieważ muszą być przy mnie absolutnie koniecznie.
* Czy liczą się jako dodatkowy płatny bagaż podręczny i trzeba za nie dopłacić ok. 300zł za sztukę, czy też nie.
* Czy musimy mieć specjalne papiery od lekarza.
* Czy wózek oprócz dodatkowych sprzętów też leci za free.
* Czy oprócz dodatkowych sprzętów możemy wziąć tradycyjny, osobisty bagaż podręczny.
* Czy wszyscy o wszystkim będą wiedzieć i na miejscu nie będziemy mieć niemiłych niespodzianek.

Nie policzę wykonanych telefonów i wałkowanych tych samych tematów.
Gdy zadzwoniłam w marcu, by jeszcze raz upewnić się o przelocie respiratora pan musiał pytać kogoś wyższego rangą, czy rzeczywiście mogę lecieć. Za kolejnym telefonem także upewniała się pani z infolinii. Widać, przecierałam szlaki...?, w każdym razie takich klientów o specyficznych wymaganiach mają niewiele...

Następne telefony dotyczyły szczegółowej specyfiki mojego sprzętu. Musiałam podać wymiary respiratora, ssaka i baterii; wagę respiratora, ssaka i baterii; model respiratora, ssaka i baterii; firmę opiekującą się respiratorem, ssakiem i bateriami.
A, że na infolinii siedzi Bartek, Tomek, Marek, Agnieszka, Karol, Ania... to nie zawsze każdy z nich był dokładnie poinformowany mimo, że historia moich rozmów była bardzo obszerna, o czym mnie jeden z kolegów ze zdumieniem w głosie zawiadomił :).
Z tego względu musiałam kilka razy mówić to samo, drukować specjalny ich papier z podpisem lekarza na pozwolenie lotu, chociaż moja anestezjolog wypisała mi już wcześniej zaświadczenie na zwykłej kartce, tak jak uprzednio, czekać do ostatniej chwili i upominać się o przesłanie formularza dotyczącego respiratora, by na końcu dowiedzieć się od pani z Dublina, że w Warszawie nie powinni mi mówić, że mogę zabrać sobie tak po prostu trzech dodatkowych sprzętów i ona musi się upewnić jak to zrobić.
Okazało się, że polecę z nimi, ale każdy sprzęt musi być dołączony do pojedynczych osób lecących ze mną, a nie wszystko przypisane do mnie.

Miałam dość ganiania za tym, myślenia, znałam na pamięć nr mojej rezerwacji po ciągłym wymienianiu, byłam zdenerwowana nieustannie, ale wreszcie sfiniszowaliśmy.

Staliśmy przy odprawie, okleili wózek, looknęli na ssak i baterię, puścili dalej.
Miła pani prowadziła nas przez pola do osobistej kontroli, żebyśmy nie musieli stać w kolejce.

Przeszłam przez bramkę, pan w rękawiczkach zawołał panią w rękawiczkach (pan się wstydził...? ;), by mnie przeszukała. Pani dotknęła mi nóg tak delikatnie, że powiedziałam z uśmiechem "śmiało", poprosiła, żebym podniosła rękę, więc podniosła mi ją mama, drugiej ręki już nie musiałam podnosić, mama jeszcze odchyliła mi plecy i po sprawdzaniu. Mnie. Bo pan w rękawiczkach dotknął se jeszcze wózek i poszłam dalej.
Mogłabym spokojnie przemycić co najmniej kilogram amfy.

Ponieważ przy rezerwacji biletów zaznaczyliśmy, że chcemy skorzystać z asystenta osoby niepełnosprawnewnej, to przy wyjściu z gejta czekał na nas pan i poprowadził windą do airbusa. Tym środkiem lokomocji prócz mnie jechało jeszcze 4 wózkowiczów (do Rzymu), na całym lotnisku widziałam ich dużo, najwięcej jak do tej pory, natomiast z rurką: na lotnisku, terminalu, airbusie, odprawie i na lotnisku byłam jedyna :).
Czułam się wyróżniona.

Po strasznie głośnym przejściu z airbusa wprost do samolotu siedziałam już spokojnie na swoim miejscu i spoglądałam w okienko.



Obsługę z Polski mieliśmy włoską, pan od czegoś tam powiedział tylko, żebyśmy przy starcie i lądowaniu trzymali respi, który stał na podłodze, by się nie przemieszczał, a w czasie lotu pełen luz. Pomachał do mnie ze słynnym "ciao" na ustach i... pofrunęłam.

Za dwie krótkie godziny przesiadłam się na zastępczy wózek do włoskiego airbusa i płynęłam w falach otaczającego mnie SŁOŃCA...

Copyright © ACZkolwiek - kocham życie! , Blogger