niedziela, 4 sierpnia 2013

Czaple i inne dziwolągi

W zeszły piątek dopełniłam skrywanego w sercu od 23 lat planu przebywania w dżungli i zobaczenia dzikich zwierząt!
No dobra, nie w dżungli, tylko ZOO, i nie dzikich, ale bardzo sympatycznych i zaprzyjaźnionych zwierzątek, jednakowoż miałam, co chciałam + kilka atrakcji.

Jako, że przejeżdżając przez Warszawkę pierwszy po drodze mieliśmy Pałac Kultury, to z braku Ajfela zażyczyłam 30 piętro widokowe.
W Stolicy byłam już... Nooo! Trochę tego było, ale zawsze w konkretnym celu i nigdy nie miałam okazji pozwiedzać.
Zabraliśmy Danielka, Rafała z rodziną i elektryczny i już mknęłam do zewnętrznej windy (o, zgrozo!), w której - by jechała - trzeba było trzymać cały czas guzik.
Wjechałam na schody wejściowe, czekając, aż wjedzie Rafał oddychałam z ulgą, że toto nie spadło i weszłam do holu witając się z panem ochroniarzem.

Następnym etapem prowadzącym do ekscytujących widoków pałacowo-wysokościowych było dostanie się do wind, które to dostanie wiązało się z zejściem po chyba 10 schodach i tu panowie z ochrony okazali rzadko doświadczaną inwencję.
Ponieważ 130 kilogramów lepiej nie nieść dla bezpieczeństwa niosącego i niesionego, to od razu zaproponowali przejażdżkę czymś w rodzaju schodołazu. A może to był schodołaz...? W każdym razie czymś takim miałam przyjemność jechać raz, w kinie i pamiętam tylko, że wyglądał znacznie solidniej, niż ta platforma, która przyjechała po mnie w Pałacu Kultury.
Z powodu lekkiej adrenalinki zaczęłam gadać do panów jak najęta z uchachaną gębą:
- I mam na to wjechać?!
- Taaak, zapraszamy.
- A ja się zmieszczę?!
- Oczywiście, proszę jechać.
(Wolniutko, wolniutko...)
- A jak się zawali?! (W tym momencie śmiałam się już sama z siebie)
- Na pewno się nie zawali, będziemy panią asekurować.
(Jadę)
- WOW! Ale jazda!
- Hehe, jazda bez trzymanki :)

Zeszłam z platformy, podziękowałam panom za bezpieczne doprowadzenie mnie na powierzchnię nieruchomą, ale w duchu bardziej byłam im wdzięczna za cierpliwość do mnie :D
Za mną zjeżdżał Rafi z równie niepewną miną, różnica była jedynie taka, że się nie odzywał :P

Wjechaliśmy do holu na dole i znów zjawił się ochroniarz, by pokierować nas do kas biletowych i wind. Czekał z nami udzielając informacji lub dyskretnie stojąc z tyłu, aż do momentu, gdy winda wreszcie mogła nas zabrać i zniknęliśmy za jej drzwiami.

Już przy wejściu do Pałacu bratanek spanikował na wieść o 30. piętrze i trzymał się tylko babci, a w windzie prawie płakał ze strachu, ale po powrocie z tarasu widokowego buzia mu się nie zamykała. Opowiadał mi to, czego nie mogłam zobaczyć... Bo po wszystkich ceregielach okazało się, że do zejścia na taras dzieli nas 7 schodów i żadnego zjazdu.
Rafał był na ręcznym wózku i go znieśli, a mnie mama wzięła na ręce i przycupnęła w jednym miejscu, bym choć trochę zobaczyła świat z góry.

Podsumowując wizytówkę Stolicy - brak logiki, pełnego dostosowania, niechlujstwo (starość?) wykonania podług, sufitów, ścian i wind - przynajmniej w tych miejscach, w których byłam i znakomita obsługa.
Ta ostatnia rzecz sprawiła, że nie uważałam, iż pieniądze i czas zostały zmarnowane. Od jakiegoś czasu posiadam manię sprawdzania ludzkich zachowań.

W końcu dotarliśmy do celu podróży i "ukochanych zwierzątek" Danielka.
Przez całą drogę do ZOO, w ZOO i z ZOO, Młody trzymał się mnie i piszczał, i krzyczał, i śpiewał, a ja tylko raz! ośmieliłam się powiedzieć nieśmiało "Danielku, ciszej...".
Niewiele pomogło i już dałam sobie spokój ze wstydem, i tak rurka zwraca na siebie uwagę, spokój Daniela niewiele zmieni :P

Biegnąc tak wesoło (wolno umiem jeździć tylko wtedy, gdy ręka nie ma wystarczająco dużo sił, by do końca docisnąć joystick) dostrzegła nas jedna turystka i z radością w głosie zaczęła podziwiać słodki widok dziewczyny na wózku i trzymającego się jej kilkulatka wyśpiewującego entuzjastycznie "Ja chcę balonika...!!! Lalalalala!!! Ja chcę balonika...!!!"
Uśmiechnęłam się do niej nieśmiało w geście "cóż... to tylko dziecko..." i po chwili zniknęła nam z pola widzenia, by wrócić z dwoma balonikami...!

Młody dziękował około 5 razy, a ja speszona bardziej, niż lekko, podziękowawszy pomknęłam szybko do przodu...
Cóż, dogonił mnie ;).

Chodziliśmy od akwarium do akwarium, od stawu do stawu, od zagonu do zagonu i co chwilę wysłuchiwałam wykrzykiwań typu: "ciocia, to mój najpiękniejszy dzień w życiu!!!".
Jak na 5 lat życia... Tak, mówił prawdę ;).

Widzieliśmy małpy różnego rodzaju, słonie, niedźwiedzie, foki, lwy, tygrysy, jelenie, żyrafy, mnóstwo zwierząt o dziwnych, nieznanych mi nazwach i całe stado ptaków: Orlik Biały, flamingi, żurawie, papugi, pelikany i cztery Czaple.

Wróciłam zmordowana, ale szczęśliwa.

Za rok Kraków i balon :)

Copyright © ACZkolwiek - kocham życie! , Blogger